niedziela, 14 kwietnia 2013

Wilki i czarna wołga


1977
WILKI I CZARNA WOŁGA

„Nazywam się Wrona. Mam 7 lat, kota Szarusia i brata Maćka. Mama jędza mnie bije!”  To jedyne co udało mi się zapisać w moim nowym pamiętniku, który dostałam na siódme urodziny. Po tym wpisie zasikał go kot... Pamiętnik dostałam od mamy. Podobnie jak książkę. Wiedziałam, że je dostanę, bo mama nigdy nie potrafiła dotrzymać tajemnicy i musiała wcześniej powiedzieć, co ma schowane. Książkę to mi nawet przeczytała...




Chodziłam już do szkoły. W pierwszej klasie byłam tylko przez moment, bo szybko okazało się, że wszystko umiem i mogę iść już do drugiej. Więc trafiłam  do klasy z Makiem. 
Wstawaliśmy o 6 rano. Zimno, bo piece już wystygły. Włączaliśmy słoneczka elektryczne i przy nich się ubieraliśmy. Gotowaliśmy sobie kaszę, zjadaliśmy i tuż przed wyjściem budziliśmy mamę – mogła wstać później, bo jeździła do szkoły na rowerze.
Dystans, jaki codziennie pokonywaliśmy do szkoły to 4-5 km. Najpierw podrzędną drogą, potem prawdziwym asfaltem. W lecie najbardziej lubiłam tę podrzędną drogę- robiły się na niej od ciepła bąble w smole. Wtedy wracaliśmy z szkoły godzinami. Wszystkie pęcherze jednak były zawsze z drogi usunięte. Zimą ten sam odcinek był najtrudniejszy – często w ogóle nie odśnieżony. A na wzgórzu stały wilki i wyły. Mieliśmy przykazane, że wszystkie dzieci ze wsi mają wracać razem. Ale ich było trzech, a ja- dziewczyna jedna. Często wrzucali mnie do rowu lub w zaspę i szli dalej. Czułam się wtedy wrzucona nie do rowu, ale wilkom na pożarcie!  Wszyscy mówili, że jedno z dzieci Krukowej zostało właśnie przez wilki zjedzone, nie chciałam być następna....Bałam się okropnie, więc biegłam cichutko za chłopakami (w bezpiecznej odległości, aby nie dościgły mnie kule śnieżne).
Czarnej wołgi baliśmy się wszyscy . Każdy czarny samochód wywoływał w nas trwogę. Oczywiście podsycaliśmy w sobie te strachy opowiadając wyssane z palca historie. Mama nam tłumaczyła, że wilki nie zjadają dzieci (wilki są dobre, utrzymują równowagę w przyrodzie), a czarna wołga to tylko marka ładnego samochodu. My jednak wiedzieliśmy swoje...

Szkoła na wsi to nie tylko lekcje matematyki i polskiego – to również lekcje religii. Wtedy nieobowiązkowej, ale na wsi ludzie dzielili się na wierzących i złodziei, pewnie z tego powodu mama nas jednak na religię zapisała. Jako że byliśmy dziećmi ateistki, lekcje religii traktowaliśmy bardzo baśniowo – było w opowieściach księdza strasznie, jak w baśniach Andersena (nie mogłam jedynie pojąć, że Jezus nic nie zrobił złego a umarł- to niesprawiedliwe zakończenie), było też wesoło – wizja Anioła Stróża podobała mi się szczególnie...

Przyszła wiosna. Czas komunii. I czas pierwszej spowiedzi! Ksiądz opowiadał, że w każdym w nas są jakieś grzechy. Że grzechem jest nawet złe myślenie o innych. Ja żadnych grzechów w sobie  nie widziałam.. Przypomniałam sobie jednak szybko mój pamiętnik i emocje, jakie towarzyszyły mi w pisaniu zdania „mama jędza mnie bije” - byłam wtedy wściekła na nią!  I to postanowiłam wyznać na spowiedzi. Na dowód wyjęłam spod łóżka mój  pamiętnik i ruszyłam z nim pod pachą w drogę do kościoła, Szłam sama (Maciek był w tym czasie w szpitalu- chorował na nerki), miałam więc okazję przeżyć skruchę już po drodze...W konfesjonale byłam tak stremowana, że zdołałam powiedzieć księdzu jedynie, że „mama jędza mnie bije”. Ksiądz milczał, a ja też milczałam, ściskając w dłoniach pożółkły od moczu kota dowód rzeczowy... Po chwili milczenia (trwającej dla mnie wieczność), ksiądz zapytał, czy mam jeszcze jakieś inne grzechy lub złe myśli. Szybko zrobiłam rachunek sumienia...- tak – powiedziałam – źle myślę o wilkach i czarnej wołdze..... 
Na uroczystości komunijne zaspałam. Obudziłam się pół godziny przed „imprezą”. Mama szybko pobiegła do sąsiada, który zawiózł mnie traktorem (ja w pięknej białej sukience wśród błota i smarów) pod sam kościół. Zeskoczyłam prawie w biegu i dołączyłam w orszaku księżniczek podążających już do kościoła. Dobrze, że zdążyłam - dobrymi myślami podczas tej ceremonii ocaliłam wilki i czarną wołgę od zagłady.

4 komentarze:

  1. Z tymi spowiedziami i grzechami, to faktycznie był problem... przecież nie mogę iść na spowiedź i powiedzieć, że żadnego grzechu nie mam. No to trzeba było coś wymyślić, ale jak kombinowałem jaki by tu fajny grzech wymyślić, to w końcu dochodziłem do czegoś w stylu "otrułem sąsiada, poćwiartowałem i zakopałem w ogródku"... to stwierdzałem, że może jednak nie, bo jeszcze mnie policji pod kablują i kończyło się na jakimś małym grzechu, za który mnie nie wsadzą do kicia, nie wywalą ze szkoły i ogólnie nie będzie żadnych większych konsekwencji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Najzabawniejsze było, jak pojechałam na kolonie po pierwszej klasie i pierwszej nocy zbulwersowałam koleżankę.
    - To Ty nie odmawiasz pacierza?
    - Czego?
    - No nie modlisz się?
    - Co?
    - No do Boga?
    - E? A kto to jest?

    Mina koleżanki bezcenna, w końcu mi pokazała jak trzymać ręce i jak uklęknąć, a ja zdumiona nie wiedziałam, o co biega. Potem mi babcia z grubsza wyjaśniła, że niektórzy ludzie chodzą do kościoła (aaa, wieeem, to taka zegarynka, dzięki której wiadomo, że jest południe! - okna mego domu wychodziły na kościół z dzwonnicą) i się tam modlą do Boga i jest ksiądz (ale od niego to się wnusiu trzymaj z daleka, bo to są sami zboczeńcy!).
    No i tak z ciekawości nawet zaczęłam chodzić na religię, bo okazało się, że rodzice nawet zostali zmuszeni przez arcywierzącą mamę mojego taty do ochrzczenia mnie. na szczęście jak się urodził brat, to już byli w trakcie rozwodu i babcia sprawę olała (ta druga od księdza zboczeńca była ateistką).

    No i po dwóch latach łażenia na religię do parafii trzeba było wymyślić grzechy. To znaczy jakieś lajtowe, przecież nie napiszę, że marzę by moi rodzice umarli na jakąś zarazę (wtedy pobyt w domu dziecka jawił mi się jako coś podobnego do pobytu na koloniach). I paru innych moich "prawdziwych" grzechów też nie, ksiądz był starym dziadkiem, jeszcze by dostał zawału, miałam już 9 lat, wiedziałam że starsi ludzie są pod pewnymi względami nerwowi i wrażliwi ;)

    Po komunii (którą wspominam słabo, bo zimno było jak cholera) odwaliłam jeszcze jeden numer, to znaczy mama od razu wstawiła moją kieckę do komisu i się tym pochwaliłam w szkole (moi rówieśnicy byli już rok po K.).

    - Jak to sprzedała, a rocznica?
    - Co?
    - No za rok znowu w tej sukience trzeba iść! Na procesji!
    - Na czym?
    - No na Boże Ciało!
    - Czyje ciało?

    Tak to jest, jak się siedzi w ostatnich rzędach i gra w kropki ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Co prawda jako klasowy mistrz gry w kropki, też nie wiedziałem o czymś takim jak rocznica... myślałem że to jakiś późniejszy wynalazek (jak usłyszałem o tym kilka-kilkanaście lat później), a już o tym powiązaniu z procesją na Boże Ciało, to dopiero od Ciebie się dowiedziałem.

      Zresztą ja i tak zdawałem komisa żeby mnie do komunii dopuścili, bo nie chciało mi się chodzić na jakieś tam popołudniowe zajęcia przygotowawcze.

      Usuń
  3. ale się rozbawiłem przypomiały mi się moje czasy komunii też było " ciekawie " - ale nie będę się rozpisywał - dzięki fajne to było

    OdpowiedzUsuń