poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Berecik

1973
BERECIK

Świeżo wybudowany Zalew Soliński  był jak nie z tego świata - wielka tafla wody i wystające z niej wierzchołki obrośniętych gęstym lasem gór, potężna betonowa tama.....Kilka razy pytaliśmy rodziców, czy to się na pewno nie zawali....
Pierwszy raz wyprowadziliśmy się z Warszawy. Jeszcze we czwórkę, z tatą. Jednak nawet my, małe dzieci wiedzieliśmy, że coś jest nie tak z rodzicami- często zachowywali się jakby się w ogóle nie znali...


Dom wczasowy w którym mieszkaliśmy był pierwszym na całym półwyspie, a może i nad całym Zalewem. Mama pracowała w szkole w sąsiedniej miejscowości, tata był dyrektorem ośrodka w którym żyliśmy. A my, cztero i pięciolatek dostaliśmy nagle pełnię wolności - musieliśmy jedynie zjawiać się  o wyznaczonych godzinach na posiłki. Boskie życie...
Grzeczne dzieci, którymi do tej pory byliśmy (chodząc za rączkę z mamą do Łazienek  i karmiąc wiewiórki) zamieniły się w Robinsona Crusoe i Piętaszka...Na naszej wyspie dzikich wiewiórek nie było, były za to jeże, które dzięki nam brały udział w zawodach na jak najdłuższe „bycie kulką”. Dwa zwierzaki nieustannie trącało się patykiem, a te przerażone spędzały długie chwile  w strachu zwinięte w sobie. Mi się w końcu ta zabawa nudziła i Maciek ze swoim „kolczakiem” zawsze wygrywał.
Wokół nas rozpościerała się nieopisana dzicz, kwieciste łąki, las, góry i przeogromne jezioro. W płytszych partach wody, przy brzegu, ciągle wystawały jeszcze kikuty drzew. Rozpędzaliśmy się z bratem z brzegu i  wskakiwaliśmy na te drzewa. Pod nami były dwa metry wody, a my, dwa brzdące, kompletnie nie mające pojęcia o niebezpieczeństwie, obejmowaliśmy roześmiani szerokie pnie i wisieliśmy jak najdłużej ......zawsze się udawało!  Wyruszaliśmy również w wielkie podróże morskie na beczce po ropie. Wielką sztuką było odpowiednie manewrowanie pojazdem, aby ten skręcił, a załoga ciągle pozostała sucha. Na szczęście beczka ta znajdowała się jedynie w wielkim wykopie przygotowanym pod  budowę,  a nie na jeziorze...
W zimie atrakcji było mniej- śnieg zasypywał okolicę po pas i nie mogliśmy wyrywać się dalej niż kilka metrów od domu. Nudy. Ale za to czekało na nas owocne życie wśród  pensjonariuszy ośrodka, który zimą zamieniał się w sanatorium. Dla kuracjuszy byliśmy słodkimi żywymi maskotkami i główną atrakcją – karmili więc nas masowo słodyczami i rozpieszczali. Wtedy właśnie rodzice postawili nam pierwszy i jedyny zakaz: nie wolno nic przyjmować od ludzi. Prościej byłoby zrobić nam takie napisy na koszulkach (jak napisy przy klatkach w zoo: „nie karmić zwierząt”), bo inaczej zakazy te nie mogły być skuteczne. Słodycze zeszły po prostu do podziemia...Rodzice jednak rygorystycznie z nami walczyli w tej kwestii. Tata nawet zbił raz Maćka pasem!

Państwo Kruczkowie upatrzyli mnie sobie na samym początku turnusu.. Byli bardzo starzy
 (musieli mieć już koło 50-tki) i bezdzietni. Przychodziłam do nich codziennie. Przytulali, opowiadali bajki i karmili, oczywiście słodyczami. Wszystkie te rzeczy dało się zamaskować przed rodzicami, dopóki Pani Kruczek nie doszła do wniosku, ze zrobi mi czapeczkę na drutach.... Mówiłam jej, że mam czapeczkę, że super czapeczkę, ale ta zrobiona przez nią miała być jeszcze piękniejsza... No czapeczki przed rodzicami tak łatwo już nie ukryję! Od tej chwili chodziłam do Kruczków jak na ścięcie. Kolorowy berecik powstawał w bardzo powolnym  tempie,  co tylko potęgowało moje cierpienia.... Codzienne przymiarki, dobieranie kolorów włóczek. Koszmar. Zaczęłam omijać ich pokój. Niestety, zawsze mnie odnajdowali i zaciągali na przymiarki. Z perspektywy dziecka trwało  to wieki. Gdy cholerny moher był już  gotowy, pani Kruczek zaproponowała mi jeszcze pompon. Dobra, dawaj pompon, o kilka dni odroczy to moje ścięcie głowy....Niestety obleśna, różowa kula już po dwóch dniach była przyczepiona do czapki,  i  w  końcu dzień sądny przyszedł... To był  przedostatni dzień  turnusu  (w porządku, jeden dzień czapę przechowam gdzieś,  a potem wyrzucę w zaspę i będzie po kłopocie) Starsi Państwo byli zachwyceni. - czapeczka szyta jak na miarę! (no pewnie, jak miałam milion przymiarek to jak może być inaczej?!) Okręcali mnie w kółko jak manekina a na koniec kazali iść pokazać się tacie....Wpadłam do  swojego pokoju jak burza i ukryłam berecik w wersalce. Nie pomyślałam, że leżąc koło pościeli zapewni mi wyrok jeszcze tego samego dnia.... Samej kary już nie pamiętam. Była pewnie kompletnie niewspółmierna do mąk jakie przeżywałam wcześniej.  I w zasadzie chyba nieistotna w całej tej historii:  Słodyczy, robienia na drutach i różowego koloru  nienawidzę do dziś.

W Polańczyku tata  poznał pannę Krysię i odszedł w siną dal. A w zasadzie to my usunęliśmy się mu z drogi zaszywając się w małych bieszczadzkich wioseczkach z dala od cywilizacji i ludzi.



2 komentarze:

  1. Rozumiem, że ciasta nie zaliczasz do kategorii "słodycze"? ;-)

    Jeśli chodzi o dziecięce zabawy, to ja dla odmiany bawiłem się w wielkiej dziurze w ziemi, która później stał się Zalewem Żyrardowskim... a jeszcze wcześniej była tam piękna trawiasta dolina krętej Pisi, ech.

    A pod domem miałem garbarnię, przechodziło się przez płot i tam na przykład były dwa takie nieużywane, betonowe silosy. Do jednego można było wejść przez dziurę (dno było jednak kompletnie zalane). Drugi był nieuszkodzony, ale po drabince można było wejść na szczyt... to był taki test odwagi. To był mój pierwszy urbex, ten teren to były chyba pozostałości po mokrej obróbce, której potem tutaj zaprzestano i sprowadzali wstępnie obrobione skóry.

    OdpowiedzUsuń
  2. Co jest z tym zabranianiem słodyczy dzieciom to ja nie wiem, potem one dorastają, rzucają się na każde ciasto jak głupie, w końcu mają swoje dzieci i tym znów zabraniają... ja wiem, zęby itd. ale w efekcie kończy się zawsze tak samo, swoją normę cukru człowiek wyrabia w ukryciu ;)

    OdpowiedzUsuń