W półśnie przeklinam swoją cholerną pasję rowerową - nie, nie wstaję dziś! Mam to w dupie. Po cholerę!? Gdy jednak do mojej głowy zaczyna dobiegać więcej niż jedna myśl wiem, że muszę. Otwieram oczy- ciemno jeszcze. Na rozgrzane kołderką ciało zakładam gacie rowerowe, bluzę, a na czoło pomarańczowe okulary. Piję kawę. Pospiesznie, bo przecież chcę dziś przywitać świt na bagnie. Moim bagnie, tym które odwiedzam tak często, że niezależnie od pory dnia i roku czuję się tu jak w domu. Wyjeżdżam w półmroku i w ciągu kilkunastu minut docieram do lasu. Świt wita mnie przepiękną gęstą mgłą i szronem na trawach. Lekki mróz. Siadam na pieńku i łapię tę cudowną energię. Tak, ja wiem i czuję, że właśnie ten moment jest najbardziej magnetyczną porą dnia!
Potem przejażdżka po bagnie. Uwielbiam wyznaczać sobie pośród mokradeł cel, do którego muszę dotrzeć suchą nogą. Z rowerem oczywiście. Nie napiszę, ze jadąc na rowerze, bo w takich chwilach to on na mnie częściej jedzie. Na koniec zwykle noga nie jest sucha, ale cóż to szkodzi - gdy jesteś w ruchu nie zamarzniesz. Przynajmniej przez chwilę.
Wjazd do wsi - poranna przebieżka dla zaspanych psów. No biegać psiny koło mojej nogi i szczekać wyraźniej - co jest?!
Następny punkt programu - wizyta w opuszczonych chatkach. Jest ich w okolicy tyle, że naprawdę jest w czym wybierać. Dziś domek w Tomaszewie. W zeszłym roku sprawiał wrażenie świeżo opuszczonego, tej zimy posunął się jednak tak bardzo, że niedługo zniknie...Po co tu wchodzę i czego doświadczam w takich miejscach? Odkrywam Przemijanie...