Mój kolega zaproponował, żebyśmy pojechali na "Harpagana" - zawody w jeździe w terenie na orientację. Chyba nie lubię się ścigać (choć prawdę mówiąc nigdy nie próbowałam), ale wyobrażam sobie, ze wesoła jazda z kompanem po lesie w poszukiwaniu jakiś punktów może być fajna. W 12 godzin mamy odnaleźć 20 punktów. Przewidziany do pokonania dystans to około 200 kilometrów. Ja będę od tempa jazdy, Krzyś ma nawigować.
O 6 rano (gdy noc jeszcze wygrywa z dniem) rozdają nam mapy i ruszamy. Dwustu rowerzystów. Mój kompan znika mi po dwóch minutach (myślę, że od początku miał taki plan, tylko mi o tym nie powiedział) Dzwonię, nie odbiera. Zostaję więc sama...Staję, biorę latarkę. Jakieś czerwone kółeczka na mapie. Mapie to dużo powiedziane. Na jakiś kreskach, kropkach i przecinkach. Co robić? Nie mam kompasu, licznika, nawet okularów żeby obejrzeć detale tej mapy...no dupa. Wracać? Bez sensu. Ale ja przecież błądzę nawet jak jadę z GPS -em ! To taki wesoły defekt genetyczny...