Wieczór, a w zasadzie już noc. Za mną kolejny upalny dzień rowerowej tułaczki. Gorącej tułaczki z potem na plecach i powiekach. Właśnie ze względu na upał zaczęłam odpoczywać w południe i przedłużać jazdę do nocnych chłodów.
Przede mną las, nade mną miliony gwiazd. Cisza, żadnych samochodów ani ludzi. Czuję, że nie chcę już dalej jechać. Chcę, by ten mroczny las był dzisiejszej nocy moim domem. Skręcam z szosy w pierwszą napotkaną ścieżkę. Jadę 10, może 15 minut piaszczystą drogą. Schodzę z roweru, wyłączam światło i zanurzam się w mrok. Słyszę spłoszone moją obecnością zwierzęta i szum drzew nade mną. Czuję zmęczenie, wyciszenie i wielki spokój..
Praktycznie po omacku rozbijam namiot, wskakuję do środka i natychmiast zasypiam. A kąpiel? A mycie zębów? Było, było, kąpałam się w pięknym, dzikim jeziorku jakieś dwie godziny temu...
Budzi mnie świt i spadające z drzew na namiot krople wody. Rosa czy deszcz? Wychodzę żeby to sprawdzić. Jednak rosa...Rozglądam się i widzę, że znajduję się na środku jagodowej polany. Zabieram się więc za jedzenie. Dopiero po kilkunastu minutach uprzytamniam sobie, że zamiast biegać półnaga na czworaka po kępach jagód powinnam spać - jest dopiero 4.30. Wyciągam śpiwór z namiotu, kładę się na nim i znów spokojnie zasypiam...
Budzi mnie upał i włochata gąsienica chodząca po mojej nodze. Piję zrobioną na kuchence gazowej kawę, słucham doskonałej muzyki, podglądam życie mrówek i zastanawiam się, jak piękną podróż przyniesie mi dzisiejszy dzień...
Tak właśnie wygląda moja wolność. Wolność, bez której się duszę....