wtorek, 22 kwietnia 2014
Nałóg
Jedziemy na święta. Tuż przed odjazdem Piotr informuje mnie, że roweru nie bierzemy, bo "zniknę" na długie godziny. A święta są chwilą przeznaczoną dla rodziny...
Prawda...
Najpierw ukrywana rozpacz, potem panika - co ja będę w takim razie robiła?
- żarła i spała. Jak wszyscy- z uśmiechem odpowiada mi mąż..
Na szczęście chwilę później przychodzi olśnienie.
Zawijam kask w kurtkę rowerową i pakuję na dno torby. Na to garnek z bigosem i święconkę. Dobrze będzie!
Po dotarciu na miejsce kontrola w stodole - uf....jest jakiś rower, mogę spać, spokojnie!
Poniedziałek Wielkanocny. Świt. Wstaję i cichutko wymykam się z domu...
Gęsta mgła spowija okoliczne pola.
-Garnier, gdzie jedziemy? Śmigus Dyngus - to chyba nad wodę wypada...
Jakieś piętnaście kilometrów później leżę sobie nad Wisłą.
Wielkie łodzie, żółto- zielony prom, który bezczynnie stać dziś będzie cały dzień. No i dalej ta cudowna mgła.....Jednostajny szum rzeki wprowadza mnie w błogostan....
Po takim wyciszeniu przejażdżka po lesie (zające niemalże wpadają mi pod koła, tyle ich tu. Co się dziwić- święta!)
Potem jeszcze cudowny walący się młyn...odchodzi w zapomnienie z kompletnym wyposażeniem- turbinami, wiadrami, lnianymi worami. Wygląda jakby wczoraj jeszcze tu ktoś pracował, a w nocy przeszedł tu potężny tajfun zapomnienia....
Wróciłam zanim ktokolwiek wstał. Kask zawinęłam w bluzę, kurtka na dno torby. I tylko mama przy śniadaniu czujnie zauważyła:
- ktoś dziś rano pił herbatę w kuchni. Zostawił kubek z fusami. Kto to?
- mamo to ja. Musiałam, miałam ogromne pragnienie...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Khe, khe, cykloza nie wybiera ;)
OdpowiedzUsuń