Chyba ze dwa lata nie pisałam o moich podróżach. To celowe- nie
chciałam, by wszyscy ludzie wokół widzieli we mnie jedynie szaloną maszynę do jeżdżenia.
Nie tylko tym chciałam się dzielić ze światem, świat jednak tylko taką zaczął
mnie dostrzegać. Czy gdy ktoś dzierga z pasją na szydełku to rozmawia się z nim
tylko o szalikach i czapkach? W moim przypadku jest jeszcze gorzej – nie interesuje
mnie kompletnie techniczna strona roweru
(poza tym, że z reguły umiem go naprawiać), zwykle nie wiem ile
kilometrów przejechałam i w jakim czasie. W moim rowerowaniu nie chodzi bowiem
ani o dobry sprzęt (byle jechał do przodu. Rzęch mimo swoich 21 lat ciągle sprawdza
się świetnie w tej roli) ani o statystyki czy rekordy. O czym więc tu gadać? No i o co w tych moich podróżach chodzi?
Lubię jeździć zimą – ekstremalne warunki powodują, że
wszystkie myśli skupiają się na przetrwaniu, odpoczywam więc od codzienności. Dodatkowo
grudzień to specyficzna pora roku - oprócz
chłodów i wiatrów dzień jest tak krótki,
że jazda po ciemku staje się naturalną częścią każdej wyprawy.
Siedemnasta. Stoję na puściusieńkiej plaży. Mimo wyłączonej
latarki widzę wszystko co chciałabym teraz zobaczyć – po lewej morze, po prawej
wydmy. A to pomiędzy to moja autostrada.
Przyjechałam tu spontanicznie, wyrywając się z dnia na dzień
z pracy i z domu. Poczułam, że właśnie
nad morzem, kopiąc się rowerem w piachu odpocznę najlepiej i najszybciej. No i może spełnię
moje wieloletnie marzenie o przejechaniu całego polskiego wybrzeża plażą?
Piach dobrze ubity, można jechać. Niczym zdobywca
nieodkrytych lądów całe kilometry nie widzę tu żadnego życia. Oczywiście
oprócz morza, które cały czas pulsuje i mruczy przyjaźnie. Mijam kutry rybackie
w Chałupach (nie, nie popłynę z panami na nocny połów, nie tym razem), dalej to
już tylko ja, fale, mróz i wiatr. Dla mnie to czas największej rozkoszy, poczucia nieograniczonej
wolności.
Dwudziesta. Czas wybrać miejsce na nocleg. Jeszcze tylko
minę zasypywane pospiesznie przez wędkarzy ognisko palone na plaży i mogę
wybierać: poproszę plażę z pieńkiem, który posłuży mi rano za stół. No i z lasem na
wydmach, może jakieś zwierzę przyjdzie mnie nocą odwiedzić?
Rozstawiam namiot, gotuję herbatę, jem kolację licząc kołki
w falochronach (ach, jak te falochrony uczą cierpliwości – za każdym razem gdy
trzeba je ominąć musisz wjechać w grząski piach, często utkąć. A przed tobą
dziesiątki takich…..)
Namiot, śpiwór, ciepełko. Same dobre myśli w głowie. Bo
przecież świat (szczególnie ten bezludny) jest tak piękny!
W momencie kiedy zamykam oczy słyszę tuż obok namiotu głośny
dźwięk wybuchu. Podskakuję w śpiworze. Cholera, poligon?! Jakieś wieże
były po drodze, ale przecież na plaży chyba nie walczą? Niech mnie wezmą do
niewoli, ale nie zabijają!
Wystawiam głowę z namiotu. Na trzecim ode mnie falochronie
widzę trzy postaci. Za daleko, by dostrzec kim są, lub usłyszeć głosy.
Niebieskie światełko nad wodą, po chwili ogniowa kula i wielkie ŁUP, niosące
się po wodzie. No tak, w środku niczego
(co najmniej 5 km do najbliższej miejscowości) trafiłam na kłusowników. Jak
mnie zobaczą to nie będzie fajnie. Tymczasem
każda kolejna eksplozja jest bliżej mnie. Teraz łażą po drugim ode mnie
falochronie. No to po mnie, a w każdym razie po śnie. Wymyślam sobie w głowie
historię o tym, co ja tu robię. Jak zwykle trzeba „na sierotkę” – zabłądziłam,
złapałam gumę, muszą mi pomóc. Zwykle w sytuacjach podbramkowych działa –
potencjalni oprawcy zamieniają się w pomocnych i życzliwych ludzi. Wyjść już teraz i poprosić o pomoc, czy
poczekać, aż sami mnie odkryją? Nie wiem. Po dłuższej chwili decyduję się na
wyjście - szukający ratunku wychodzą. W tym
momencie widzę jak kolesie odchodzą brzegiem morza ciągnąc za sobą wózek...Ufff
Nie wożę ze sobą gazów pieprzowych, paralizatorów ani
zapinek do roweru. Często słyszę, że ryzykuję. A tak nie jest – świat jest
złożony z ludzi dobrych lub takich, co chcą być dobrzy (czyli wystarczy dać im
szansę na jakiś pozytyw) A jak trafię na seryjnego mordercę to mi żaden gaz nie
pomoże. Zresztą co on by robił na pustkowiu? Rower z bagażem zawsze zostawiam tam, gdzie mi wygodnie. Tyle lat i nikt mi go
nie ukradł…oczywiście dbam o jego brzydki wygląd, ale przecież nawet w stanie
opłakanym za flaszkę się sprzeda. No i jakoś nikt mi go nie ukradł. Bo podróżując
wierzę w dobre intencje świata, a on takim się dla mnie staje.
Już słyszę Wasze opowieści o ryzyku i o tym, co komu ukradli
– darujcie sobie, moje doświadczenie mówi co innego. A pozytywne spojrzenie na
świat jest naprawdę przyjemne.
Idę spać. Kiepska to jednak noc, bo budzę się co godzinę i
nie mogę usnąć. Trochę z emocji, trochę z niewygody – rozbiłam namiot na lekko
pochyłym terenie i zjeżdżam.
Szósta (wciąż ciemno). Czuję się już tak
wyspana, że postanawiam wstać. Ubieram się jeszcze w śpiworze (lekki mróz) i wychodzę
w ciemność – zrobię sobie kawy, zjem kanapkę, a w międzyczasie leniwie
nadejdzie dzień.
Wita mnie pustkowie, szum morza i przecudowny księżyc, który
właśnie szykuje się do zaśnięcia w morzu.
Tak pięknego spektaklu nigdy
jeszcze nie widziałam!. Siadam i patrzę.
Łza wzruszenia sama płynie mi po policzku.
Właśnie po tę chwilę tu jechałam.
Ode mnie takich rzeczy nie usłyszysz, jak pojadę gdzieś sama, to sobie po prostu jakoś radzę, z tym że unikam miejsc noclegowych z ludźmi, więc raczej bym spała głęboko w lesie nadmorskim, z daleka od ambon i karmników dla zwierząt, niż na plaży. No i nie zimą, bo poniżej 5 stopni nadal zamarzam. No, może gdybym miała dwa futra z foki... ;) Super, że znowu wróciłaś do pisania na blogu, jednak wolę takie relacje od fejsowych szybkich wstawek, które oczywiście są fajne jako zwiastuny, ale zawsze pozostaje niedosyt...
OdpowiedzUsuńCudnie. Już zatęskniłam. Dalszych wrażeń na trasie ci życzę.
OdpowiedzUsuń