piątek, 11 października 2019

Solą go!

    Mój mąż nie jest typem domowego majsterkowicza. Wkurzam się o to czasami, bo mając dom trzeba czasami popracować- śrubkę przykręcić, włącznik naprawić, schody nowe zrobić, podłogi wycyklinować. Albo naprawić TENCHOLERNYDZIURAWYTARAS, w którym przegniło kilka desek i strach po nim chodzić.
 Od czerwca gotuję się wewnętrznie za każdym razem, gdy chcę wypić sobie kawę na tarasie, czy poleżeć w cieniu orzecha.   Ale w gruncie rzeczy zdaję sobie sprawę, że życie u boku wrażliwego artysty  nie może być usłane różami. Czasami więc ja zmieniam się w budowlańca i spontanicznie coś-tam łatam sobie. Oczywiście "po babsku", czyli  byle jak i byle czym. 

Właśnie w poszukiwaniu "byle czego" trafiłam wczoraj do pewnej hurtowni.  Przy ladzie stała zadbana ekspedientka w moim wieku,  bardzo zajęta rozmową z klientką.
 - cholera, Mietek mi te kafelki na balkonie ostatnio zrobił a ja ciągle jeszcze ich nie poświęciłam. Mrozy idą, jak nic bez tego popękają. Musze pamiętać, by poświęcić.
 - a ja nie swięcę. Od kiedy była u mnie matka zięcia i mi szpilką zrobiła dziurę w podłodze przestałam wierzyć w te święconki. Teraz solę. To lepiej działa -  już dwa lata minęły i nic.
- solisz?
 - tak. Bierzesz sól ze święconki w palce i rozkładasz po rogach. Jak na balkonie, to  bezwietrzny dzień wybierz, żeby przynajmniej chwilkę poleżała.  W końcu wywieje, ale ty się tym nie przejmuj - u mnie w domu dawno ją wymiotło, a nic się już nie psuje. A Pani co chciała? Słucham?
Chwilę trwało, zanim z Krainy  Świętej Soli wróciłam znów na Ziemię.
- nie, nie, nic...
Bo i po co? Tak na jeden raz? Mąż w końcu kiedyś naprawi,  potem solą posypię w bezwietrzny dzień i  koniec scen. Byle do Wielkanocy,  do święconego jakoś dotrwać.


2 komentarze: