Byłam w czwartej klasie podstawówki gdy na lekcji w-f okazało się, że mam talent do biegania. Nie chodziło tu o sprinty, a o długi dystans. Byłam najniższa, rok (a w zasadzie prawie dwa) młodsza od koleżanek, a mimo to w biegu na 1800 m wyprzedziłam je dość znacznie. Biegłyśmy te tysiąc osiemset metrów w kółko po niewielkim szkolnym boisku, trzeba więc było liczyć ilość okrążeń. Zdublowałam koleżanki dwukrotnie, nauczyciel zajęty czymś innym nie uwierzył mi jednak i kazał z innymi biec dalej. Przy kolejnym biegu (który już obserwował) uwierzył. Pogratulował i powiedział, że musi zabrać mnie na zawody międzyszkolne. Koleżanki z klasy były na tyle zazdrosne, że postanowiły mi dopiec:
- musiałaś wygrać, bo tak zarzucasz tymi nogami na boki, że nie sposób cię wyprzedzić!
Hm, zarzucam? Nic o tym nie wiem?
Niestety brat potwierdził: zarzucam!
Od tego czasu unikałam biegania na wuefie jak ognia, oczywiście nie dałam się również zapisać na żadne międzyszkolne zawody. No i na dalszą część życia polubiłam hasło "nie biegam, bo nie lubię". Nic w tym zresztą dziwnego: z reguły rowerzyści podchodzą z pewnym przymrużeniem oka do biegania, podobnie jak biegacze do rowerowania.
Przez prawie 40 lat nie biegałam nigdy. No może do przystanku, czy goniąc odjeżdżający pociąg, ale z pewnością nie biegłam w sposób z góry zaplanowany. Przełamałam się w zeszłym roku - pobiegłam, bo chciałam zrozumieć narastającą powszechną ekscytacje tym sportem.
Od początku zajęcie to okazało się być przyjemnie. Wciągnęło mnie jednak jedynie do momentu, gdy nieopatrznie wybrałam się na przebieżkę z synem..W biały dzień, uczęszczaną ścieżką (do tej pory biegałam o brzasku i na odludziu) No i oczywiście trafiłam na znajomych...Natychmiast wrócił kompleks z dzieciństwa - ja i moje krzywe nogi "w akcji", na widoku publicznym!? Mniej wstydu miałabym gdybym stała tam naga!
Przestałam biegać, bo momentalnie przestało mnie to bawić.
No i tak trwałabym w tym "niebieganiu" do końca świata zapewne, gdybym sobie nie uświadomiła, dlaczego nie biegam: nie biegam, bo 40 lat temu ktoś mi dokuczył, nie biegam bo zarzucam nogami niczym słoń afrykański uszami.(hm, zarzucam w końcu, czy nie zarzucam?) Cóż za głupota! Tym bardziej że ta historia przytrafiła się mi - osobie dość niezależnej. Muszę zlikwidować w sobie to beznadziejne ograniczenie!
Dwa miesiące temu zaczęłam znów truchtać po łąkach, lasach i wsiach. Wolno, przyjemnie, zachowując stały rytm. Bardzo, bardzo sympatyczny sport, mobilizujący ciało i wyciszający umysł.
No a co z krzywymi nogami? Rozprawię się z tematem jutro, podczas startu w
Biegu Chełmońskiego. Nie biegnę, by dobiec na czas, wyprzedzić, być lepszą - to mnie zupełnie nie interesuje (ścigam się zawsze jedynie sama ze sobą) - pobiegnę pokazać światu moje "zarzucacze" w akcji i do końca unicestwić kompleks. Kibicujcie mi proszę!
PS. Oczywiście ustawię się gdzieś na końcu stawki, by nikt nie miał problemów z wyprzedzaniem ;)
EDIT 27.08 - dałam radę :)