W zasadzie podróże rowerowe w ekstremalnym zimnie i w upale mają ze sobą dużo
wspólnego – nie możesz stanąć, bo będzie źle. W zimie, przy –20 stopniach
zwyczajnie przemarzniesz, w lecie przy +35 ugotujesz się. Zarówno jedne i drugie
warunki zdarzają się dość rzadko, mi jednak dane chyba w tym roku doświadczać w
krótkim czasie obydwu.
Upał, a ja jadę w odwiedziny do mamy.
Pędzę z mozołem rowerem po małej szosie. Ciemne placki łat (których jest tu
chyba więcej niż “właściwej” szosy) jakoś dziwnie miękną pod kołami i stawiają
opór. Nie zwalniam jednak aż do najbliższego cienia. Jeszcze kilka lat temu
były przy tej drodze drzewa, dziś jednak tylko wyschnięte pnie o tym
świadczą.
- żeby tym chujom–drwalom klima siadła w samochodzie – gadam sama do
siebie.
Moja naturalna “klima” działa, ale marnie – pot nie trzyma się ciała i kapie do
oczu, już nie wyrabiam. Na szczęście widać na horyzoncie jakieś drzewa.
Staję szczęśliwa w cieniu – no z 10 stopni mniej! Wyciągam picie, kanapki,
leję wodę na głowę. Spoglądam na mapę - jeszcze ze 30 km i będę na miejscu. Uffff.
I nagle się zaczyna. Muchy. Jedne latają wokół twarzy, inne siadają na
nogach i gryzą, a jeszcze inne pchają mi się do ust razem z kanapką. Setki much różnej wielkości,
koszmar! Muszę stąd natychmiast uciekać na ten piekarnik.
Pieprzone lato!
Na szczęście kilka kilometrów dalej jest sadzawka, na szczęście lubię się
kąpać w byle czym, byle było mokre i zimne. Nawet jeśli nie pachnie za dobrze to ważne jest jedynie, że się nie pieni i
nie ma grubego kożucha.
I gdy tak siedzę w chłodzie tyłkiem w wodorostach, znów na dłuższą
chwilę cieszy mnie wszystko co wokół: łąki czerwone od maków, bociany i czaple. Kocham lato!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz