Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu... |
Upalne popołudnie. Kolejny dzień przemieszczamy się kajakami po rzece Stochód na Wołyniu. Rzeka w kolorze miodu (zapewne zawdzięcza ten kolor rozległym bagnom, po których płynie) zmienia się jak w kalejdoskopie - bywa szeroka, ciemna głęboka, by w jednej chwili przemienić się w kilka wąskich i jasnych strug wijących się setkami zakrętów wśród trzcin i bagien. Którą wtedy ścieżkę wybrać, by nie zabłądzić? Mimo włączonego gps-a i satelity często nie wiadomo - tu zmiany zachodzą zbyt prędko, by jakieś mapy mogły to na bieżąco uchwycić. Wybieramy więc tę najszerszą i najmniej zarośniętą.
Wąsko tu na jeden kajak, jedynie na zakrętach wyłaniają się małe oczka wodne porośnięte białą lilią wodną, strzałką i żółtym grążelem, W powietrzu silny zapach bujnej mięty przylegającej do trzcin, nad nami ważki i motyle. Jest jak w bajce, no może nie licząc jadowitych much końskich. Ale i te w upale nieco odpuszczają. Droga posuwa się ciężko, bujna wodna roślinność hamuje kajak, słaby nurt rzeki w niczym nie pomaga. My jednak nie rezygnujemy, a brniemy do przodu - przygoda na nas czeka, zawracając poddamy się i jej nie doświadczymy!
Wąsko tu na jeden kajak, jedynie na zakrętach wyłaniają się małe oczka wodne porośnięte białą lilią wodną, strzałką i żółtym grążelem, W powietrzu silny zapach bujnej mięty przylegającej do trzcin, nad nami ważki i motyle. Jest jak w bajce, no może nie licząc jadowitych much końskich. Ale i te w upale nieco odpuszczają. Droga posuwa się ciężko, bujna wodna roślinność hamuje kajak, słaby nurt rzeki w niczym nie pomaga. My jednak nie rezygnujemy, a brniemy do przodu - przygoda na nas czeka, zawracając poddamy się i jej nie doświadczymy!
Estera i Piotr - wspaniały, silny duet! |
Nasza wodna wić staje się coraz węższa i węższa, by w końcu przesączyć się i zniknąć gdzieś w zaroślach...Za nami trzcinowisko, przed nami jeszcze większe trzcinowisko - wysoki, pewnie ze czterometrowy las zielonych badyli. Klimat niczym z egzotycznej dżungli. Upał, brzęczenie owadów, zapach bagna i zagubienie. Mój ulubiony stan... Reszta rodziny jest jednak bardziej sceptyczna i jakby mniej szczęśliwa (a kto mówił, że na rowery w tym roku to nie, że na kajaki chcą? No to właśnie przecież mają...) Wysiadamy z naszych łódek (woda do ud) i próbujemy je przepchać dalej - wierzymy, że tak jak rzeka znikła, tak za chwilę znów zamieni się w wartką, nie zarośniętą strugę. Tak się jednak nie staje. Pojawia się jednak nowy, istotny element krajobrazu - po prawej wyłania się stały ląd. Podirytowani wyciągamy kajaki na brzeg i zastanawiamy się co dalej...
- Mamo, a jak się robi takie wianki? - Bierzesz łąkę i zakręcasz |
Ja wymyślam to pierwsza - przypomina mi się film "Fitzcarraldo" i przenoszony tam lądem statek. Genialny film, genialna przygoda! My statku nie mamy, musimy przenieść jedynie 4 kajaki i trochę bagażu. Do tego po płaskim i nie tak daleko, bo jakieś 500-600 m stąd, gdzie ruda woda przypominała jeszcze rzeczkę. Tam wrócimy na wodę w poszukiwaniu innego szlaku.
Kajaki przetaszczamy (dlaczego moi mężczyźni tak przeklinają?) kąpiemy się (przy okazji każdy z nas odkrywa na nogach kolekcję pijawek. Z pewnością umrzemy zdrowsi ), rozbijamy namioty na brzegu (co masz zrobić dziś, zrób jutro. Do tych czynności szczególnie zalicza się zawracanie i wiosłowanie pod prąd), zjadamy resztki jedzenia i ruszamy w głąb lądu w poszukiwaniu wsi i sklepu...
Wieś.....ach WIEŚ! Malutkie drewniane domy z niebieskimi okiennicami, poskręcane stare druty w charakterze anten telewizyjnych, babcie w chuścinach, dzieci z kijkami biegają po drodze, konie ciągną wozy z sianem, krowy spokojnie idą środkiem drogi, kaczki i gęsi kąpią się w kałuży. Wszystko tu żyje sobie spokojnym życiem ubiegłego wieku. Jedynie szerokość drogi (nieutwardzonej oczywiście) sugeruje, że ktoś planował tu chyba wybudowanie szerokiej autostrady i jakoś zapomniał.
Bazio i wyrzutnia linowa |
Sklep. Za ladą pani z wielkim liczydłem, na półkach sól, cukier, koncentrat pomidorowy, mydło i sztuczne kolorowe wieńce cmentarne. Czegóż chcieć więcej od życia?! Bazyli, (który zapomniał wziąć śpiwora i sypia zawinięty w folię ratunkową) chciałby jakiś kocyk. Sklepowa udaje się na zaplecze i przynosi mały, różowy pakunek - wyprawkę dla niemowlaka. Kocyk jest w stanie przykryć zaledwie ćwiartkę mojego wielkiego syna, ale to i tak cud, że jakiś kocyk możemy tu kupić. Ja chciałabym coś do jedzenia. Chleb znajduje się pod ladą. A co do tego chleba? Kawior przeterminowany trzy lata temu i sztuczny miód. Wybieramy to drugie...
Relaks, będzie dobrze - słychać z off-u głos Klemiego... |
Ludzie się zbierają, wypytują skąd, dokąd, no i po co. Szczególnie to ostatnie budzi zdziwienie - no bo żeby tak po Stochodzie dla przyjemności? Każdy gospodarz ma tu łódź z długim kijem, ale oni pływają za rybą i sianem (ach te małe poletka w środku trzcinowisk! Skosić mogą, ale zabierać ten towar będą dopiero zimą, gdy rzeka zamarznie i będzie można sańmi do stodoły przewieźć) Tu pod sklepem wśród roześmianych ludzi uczymy się pierwszych przekleństw po ukraińsku, a w drodze powrotnej do namiotu zwiedzamy pierwszy piękny kolorowy cmentarz z błękitnymi krzyżami, ozdobionymi mnogością kolorowych wstążek. Podobno kiedyś zamiast wstążek i szmatek były ręczniki - przedmiot codzienny, który szedł z człowiekiem przez całe życie (takie nasze gromnice) by ostatecznie wylądować na grobie, dziś symbol ten uległ uproszczeniu i są to najczęściej kolorowe wstążki, Jest ich bardzo dużo, bo jest to też rodzaj modlitwy kierowanej do zmarłych. Jakże inaczej wygląda cmentarz w tak kolorowym wydaniu! Tu mogłabym nawet za życia wybrać sobie kwaterkę i osobiście ozdobić.
Rano budzi mnie rżenie koni - przyszły do wodopoju.
Nie lubię koni, boję się ich, ale te (może z racji ciężkiej pracy codziennej w polu) mają jakąś taką pokorę w oczach i nie budzą we mnie skrajnych uczuć. Właściciel pyta gdzie płyniemy. Mówię mu, że zabłądziliśmy, że teraz pewnie pod prąd dłuższy odcinek. On uśmiecha się do mnie i pokazuje na niewielką przerwę w trzcinach dosłownie kilka metrów od naszych namiotów
- to jest Stochchod (w dosłownym tłumaczeniu rzeka o stu drogach), tu płyńcie, a za 100 metrów zobaczycie nową rzekę.
Popłynęliśmy. Była i "nowa" szeroka rzeka, i spore stada krów zanurzone w wodzie po tyłki - przeżuwały trawę i chłodziły mleko w cyckach.
Kraina mlekiem i miodową wodą płynąca...Znów niechcący trafiłam do raju. Mojego raju.
Uwielbiam Wasze przygody!
OdpowiedzUsuńJa też �� pozdrawiamy
OdpowiedzUsuńja też je uwielbiam! :)
UsuńUwielbiam Polesie Wołyńskie. Jeżdżę tam kiedy tylko mogę. PABLO
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez administratora bloga.
OdpowiedzUsuń