niedziela, 8 marca 2020

Plaża jest moim domem





Cała zimę czekam na mróz. Obiecałam sobie przecież, że jak ten przyjdzie, to dokończę zaczętą w grudniu nadmorską mękę plażową. Zależało mi na zimnie, bo chciałam zobaczyć coś, czego nigdy jeszcze nie widziałam - zamarznięte morze. Tymczasem luty dobiegał końca a zima nie nadchodziła. Przyszła za to do mnie natychmiastowa potrzeba wyjazdu (czytaj: przerobienia stresu na napęd do roweru).  Tak więc jeszcze w kalendarzową zimę znów znalazłam się nad morzem...



W noc przed wyjazdem miałam sen. Śniło mi się że szykowałam się do snu na plaży. Deszcz, wiatr, warunki tragiczne, a ja nie mogłam znaleźć w bagażu namiotu. Morze zalewało mnie falami a ja marzyłam o tym, by w końcu znaleźć się w moim małym czerwonym domku. Bałam się.
Obudziłam się chwilę później i już wiedziałam co mam robić - pojadę bez namiotu. Wbrew temu co pokazywał mój sen wydaje mi się, że spokojnie można bez niego nie tylko przeżyć, ale i bawić się dobrze. Miałam wizję folii malarskiej, którą sobie rozwieszę, ostatecznie gdy zobaczyłam, że padać nie będzie zrezygnowałam i z tego.



Pociąg dowiózł mnie do Słupska - stąd mam ok 40 km do Jarosławca, gdzie skończyłam jazdę ostatnim razem. Pewnie mogłabym podjechać gdzieś bliżej, ale ja lubię wysilić się i dostać morze i fale jako nagrodę za podjęty wysiłek. Dodatkowo ustawiłam mojego GPS-a na podróż pieszą, więc po niedługim czasie wylądowałam na tak błotnistej drodze, że nawet przejście po niej z rowerem było prawie niemożliwie. Krok po kroku brnę więc w brei skupiona na tym co pod nogami gdy nagle słyszę znajome dźwięki - żurawie. A więc przyleciały. WIOSNA!


Jak zapewne wiecie w tej dwuetapowej podróży zamierzam przejechać od Świnoujścia do Helu cały czas plażą. Dlaczego tak? Jechałam na krótkich odcinkach  plażą już wiele razy, sprawia mi to szaloną przyjemność. Tej zimy chciałabym  przejechać całość wybrzeża - takie podsumowanie., a może "wyprawa wypraw". Pierwszy etap zaliczyłam w grudniu, W tym drugim jednego nie przewidziałam - niedawno był tu sztorm, którego efekty mogą pokrzyżować moje plany...

Plaże kompletnie puste, nie ma tu żywej duszy. Wyglądają jednak kompletnie inaczej niż te, które znam - wąskie,  pozawalane drzewami, konarami i kamieniami. Ciężko, wolno, ale brnę przez gałęzie, często przenosząc oddzielnie rower, oddzielnie sakwy. Prawdziwą atrakcję napotykam jednak dopiero za Ustką. 
- Pani tam nie jedzie, nie ma po co. Nie przejedzie Pani - mówi mi starszy człowiek (he he he, pewnie w moim wieku) w białej kurtce (to jedna z dwóch osób jakie dziś w ciągu całego dnia spotkam) 
Ja nie przejdę?! On chyba nie wie, co ja potrafię!
Tymczasem plaża nagle znikła, a  kłęby wody rozbryzgiwały się o pionowy skalisty brzeg.  
I co teraz? Szybko modyfikuję moje założenia wycieczkowe: jak nie ma plaży to...można górą.
Cofam się kilkaset metrów, zdejmuję bagaże i przez pół godziny  wciągam po kawałku mój dobytek na naprawdę wysokie wydmy. Po drodze zjawia się pan w białej kurtce, który usiłuje mi pomóc (biedna bezradna kobieta). Szybko okazuje się jednak, że to ja jestem silniejsza..
Staję na wydmach  i z góry oceniam sytuację: ta woda nie jest taka straszna, chyba za łatwo się poddałam. Włożę reklamówki na nogi i jakoś spróbuję się przedrzeć. 
Rower w dół, bagaże w dół!
Ten pierwszy na trasie trudny odcinek miał może ze 200 m,  lodowata woda wleciała górą do moich reklamówek już po 10. Jednak mimo zimna i niepewności jutra (no nie mam butów na zmianę, jest +3 stopnie i nieco zimno w nogi) po pół godzinie pokonałam bestię i byłam z siebie naprawdę dumna!
Tego dnia pokonałam jeszcze  kilka niemożliwych do pokonania przeszkód. Było już jednak znacznie prościej - skoro mam już mokre nogi, to nie muszę uważać.

Wieczór, pora spać Nie mam namiotu. Znajduję  leżące drzewo, które próbuję "ubrać" w dwie folie ratunkowe. Karimatę i śpiwór kładę między te folie.
Teraz małe ognisko (nie można palić ognia na plaży, robię to, bo moje mokre lodowate nogi absolutnie tego potrzebują). Nie jestem typem doświadczonego trapera , który rozpala ogień od pierwszej zapałki, ale zwykle jakoś rozpalam. Tym razem jednak drewno jest mokre (padało tu niedawno), nic nie chce się palić. Zużywam wszystkie papierki jakie mam w bagażu, pół smaru rowerowego i nic. Dopiero zużycie paczki podpasek na podpałkę (wiem wiem, jakiś plastik, syf. A tak w ogóle nie pisze się o podpaskach. Ale moje zmarznięte nogi....) daje rezultat. Moje małe sanitarne ciepełko! Jestem taka zadowolona!
Wchodzę do mojego "domku". Od pierwszej chwili czuję, że mam za mało warstw od spodu i będzie mi zimno (tylko karimata) a cholerne szeleszczące na wietrze folie nie dadzą mi nawet zasnąć. Przemeblowanie: folia ratunkowa pod karimatę i koniec z atawistycznym chowaniem się do norki - dziś cała plaża będzie moim domem! I gdy uświadamiam sobie, że ten szum fal, księżyc i Wielki Wóz są teraz częścią mojego tymczasowego domu, doznaję nieopisanej rozkoszy!

Noc przebiega normalnie - szczelnie zawinięta  w śpiwór nie zauważam, kiedy nastaje dzień. Tak bardzo nie chce mi się jednak opuszczać mojego ciepłego gniazdka!
Obiektywnie muszę powiedzieć, że brak namiotu ma swoje dobre i złe strony. Dobre to fakt, że nie dźwigasz go i że rano możesz zrobić sobie kawę nie wychodząc ze śpiwora.  Złe to takie, że po wietrznej nocy budzisz się z piachem w ustach i mokrym śpiworem. To jednak niska cena za gwiazdy nad głową....
Długo zbieram się do dalszej podróży. Głownie dlatego, że muszę włożyć mokre buty. W końcu jednak udaje mi się jakoś tego dokonać. A gdy się już zbierałam postanowiłam jeszcze dopompować koła. Pompka się jednak popsuła, powietrze z koła zeszło do połowy. Cóż robić - wrzuciłam do koła piankę awaryjną i w drogę. Może wytrzyma. A jak nie to poprowadzę.
Chwilę po wyruszeniu moje nogi ponownie zostają zalane lodowatą wodą, pewnie byłoby mi całkiem ciepło...Obiecuję więc sobie nagrodę - wieczorem zjadę z plaży w jakiejś miejscowości i kupię sobie cieple kapcie i włożę je do spania. Będzie bosko!




Morze o tej porze roku jest niesamowite. Nisko ustawione słońce wyostrza wszystkie kolory. Każdy kamień wydaje się być magiczny. Brakuje mi tu jednak czegoś - nie ma ptaków, Całe towarzystwo odleciało do ciepłych krajów i jeszcze nie wróciło. No może nie całe, bo miejskie egzemplarze okazały się być bardziej leniwe i zostały, ale z dala od miast nie ma ani jednej sztuki. Nie miałam pojęcia, że mewy odlatują, myślałam, że są stały elementem krajobrazu!
Może ma dwie twarze - tę czystą i spokojną, serwowaną co roku milionom turystów i tę dziką którą ja uwielbiam. W tej podróży oglądam jednak nie dzikość, a bestię, która zabawia się z lądem grą w bierki, układając na plaży setki drzew.
Trochę więc jadę, trochę prowadzę, trochę niosę. Gdy nie mam już siły drę się na morze. Ono  w odpowiedzi porywa mi  kurtkę przeciwdeszczową i wciąga w mroczną otchłań. Nie do odzyskania! Dowcip średni - jutro ma padać.
Do Łeby docieram kompletnie wymordowana. Chciałabym już pójść gdzieś spać  (robi się ciemno), ale muszę tu kupić dwie rzeczy - cieple kapcie i nową pelerynę. O ile z tym pierwszym nie mam problemu (są tanie i bosko różowe) o tyle z kurtką jest kłopot. Wchodzę więc do Biedry w poszukiwaniu alternatywnych rozwiązań. 
Trzeba wam wiedzieć, że  nawet już po dwóch dniach podróży nie wygląda się dobrze. Ja jestem cała w błocie i piachu (błoto ze skał przybrzeżnych), mam na sobie dwie czapki (mokre nogi sprawiają, że muszę się ubierać naprawdę ciepło by nie marznąć). Obraz rozpaczy. Gdy więc wchodzę do sklepu, ochronę mam zawsze przy sobie. Teraz kątem oka widzę, jak dyskretnie podąża za mną ekspedientka. 
Łażę i szukam co by tu się nadało na pelerynę. Worki na śmieci? Oglądam zwinięte rulony - 30 litrów, 60, 120...hm, który będzie na mnie dobry?
-
w czymś pomóc? - zniecierpliwiona ekspedientka postanowiła skrócić moją śmieciową kontemplację.
 - hm, a taki worek 60 l to jaką ma szerokość?
 - worek jak worek, na kubeł. 60 litrowy
- ale mi o szerokość worka chodzi..wjedzie mi przez ramiona?
Na chwilę zamarła, po czym odwróciła się na pięcie i bez słowa odeszła.
Worek 120 litrów okazał się być nawet lekko za duży.
Trochę błądzę po Łebie szukając ostatniego wyjazdu na plażę. Ulice puste, nie ma kogo zapytać, GPS-a nie chce mi się odpalać. W końcu jakiś  typ  spod ciemnej gwiazdy w wskazuje mi drogę (gdzie Pani jedzie w tę noc, ja mam miejsce u siebie)
Nocą, tylko przy świetle księżyca sprawnie odjeżdżam od Łeby kilka kilometrów. Wkładam suche skarpety, kapciuszki i do śpiwora. Szum morza tak cudownie usypia.....


Budzę się cała w szronie. Mróz? Niespecjalnie odczułam. Rozstawiam kuchenkę, szukam zapałek. Trzymam je w kieszeni kurtki.....Cholera! Dałam je wczoraj temu menelowi, którego zapytałam o drogę. Podpalał papierosa, zaproponował nocleg, więc spłoszona czym prędzej uciekłam. On za to  został szczęśliwy  z moimi zapałkami!!! 
Dno! Zimno, pieprzony szron, ręce grabieją, a ja nawet kawy sobie nie zrobię. Wstaję, wkurwiona na siebie na maksa zdejmuję ciepłe kapcioszki i wkładam mokre buty (to kara za debilozę) Zjadam kanapkę, popijam na wpół zamarzniętym sokiem (fuj).  i czekam, aż śpiwór lekko przeschnie. Gdy go chwilę później trzepię, z jego wnętrza wypadają zapałki  - ach tak, miałam przecież w kieszeniach dwie pary! Wskakuję znów do śpiwora (tak, tak, w butach, to nic strasznego) i zaczynam ten dzień od nowa. A więc kawa....

Dziś spotykam ludzi. Może Was to dziwić, ale tu naprawdę nie ma żywej duszy. Ja spotykam pracowników Urzędu Morskiego, którzy piłują zwalone na plażę pnie - tak tak, do lata zdążą zrobić z tym porządek. Jako że oni znają Bałtyk lepiej niż ja opowiadają mi kilka nieznanych opowieści.  Dowiaduję się o buczku mgłowym. To urządzenie wydające regularne dźwięki niosące się na 10-20 km podczas mgły.  Dziś już są rzadkością (od 1991 nie są obowiązkowe) . Jeden taki nieczynny jednak po drodze obejrzałam  (tak na marginesie: znacie film "The Lightguouse"? Tam właśnie nastój grozy budowany jest przez taki buczek. Myślałam że to fikcyjne dźwięki...)
Dowiaduję się też jednej ważnej rzeczy: żurawie od dwóch lat nie odlatują. Nie są więc symbolem wiosny (tak jak myślałam na początku wycieczki) a ocieplenia klimatu...
Dziś wiatr w gębę. Kto nie przeżył, to nie jest w stanie zrozumieć. Bolą nogi (jazda po plaży to i bez wiatru jest jak jazda pod górę) bolą oczy.  Za każdym razem gdy muszę zejść z plaży by ominąć jakąś rzeczkę (mostek potrzebny) myślę sobie, że nie wracam już do piachu . Jednak natychmiast po zejściu z plaży brakuje mi szumu fal  i jak bumerang wracam. Gdy jednak gdzieś za Dębkami ostatecznie poddaję się i uciekam, na mojej drodze staje lis. Staję więc i ja. Rozmawiam z nim jak z kolegą. Żeby zszedł, że mam dosyć plaży.  A on się gapi na mnie jak na debila...
Wróciłam więc,  dojechałam plażą do Władysławowa. Wygrałam . W czym i z czym dokładnie nie wiem (miało być do Helu) ale mimo to czuję się zwycięzcą.









4 komentarze:

  1. Odpowiedzi
    1. Nie odczuwam tego tak. Ekstremalny to dla mnie basejumping 😀. Marzy mi się, ale nigdy się nie odważę ze względu na ryzyko..

      Usuń
  2. Andrzej Sulej8 marca 2020 20:03

    Ciekawe opisana przygoda.Myślałem o trekingu plażą wzdłuż wybrzeża,teraz zastanawiam się czy nie pokonać tego odcinka rowerem.Pozdrawiam i życzę wielu takich inspirujących wypadów ��

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Super pomysłA Tylko pamiętaj o zabraniu WD40 i o tym, że po takiej eskapadzie rowerowi nalezy się porządne czyszczenie.

      Usuń