
Nie wiem, ile szczebli pokonałam, nie liczyłam. Łapałam świeży powiew wiatru i oczywiście adrenalinę. Powoli, ostrożnie, zatrzymując się co pewien czas by dać odpocząć dłoniom. Tak tak, wchodząc na 160-cio metrowy komin to właśnie dłonie męczą się najbardziej. Przynajmniej mi - niedoświadczonej wspinaczce, która zbyt mocno ściskała szczebelki drabiny by nie odpaść...

Koniec tej przygody nie był już taki fajny: mimo że komin był ogólnodostępny i znajdował się poza miastem, przyjechała po nas straż pożarna i policja. Po co? Ktoś się chyba o nas bał...
Panowie zdziwili się jednak bardzo, że u komina nie spotkali młokosów, a starszą panią z obstawą. Strażacy pogratulowali, policjanci spytali się "po co?".
No jak to po co?! Weszłam w wiek, kiedy należy mocno przyspieszyć by zdążyć zrealizować wszystkie marzenia. No więc nie czekam, gdy przychodzi okazja, nie myślę za wiele, działam.
Staszku i Pawle - serdecznie dziękuję Wam za tę przygodę oraz za zabezpieczenie techniczne wspinaczki.
Bardzo ciekawy i interesujący wpis. Oby tak dalej :)
OdpowiedzUsuńO rany, podziwiam odwagę. Zawsze mnie to kusiło, a na najbliższym nie dość, że ktoś zginął (więc spiłowano tę dolną część drabiny), to jeszcze potem go ogrodzono i już jest niedostępny. Dobrze, że bez mandatu i kłopotów.
OdpowiedzUsuńmandat był, ale niewielki - starsze Panie nie dostają dużych mandatów ;)
Usuń