czwartek, 18 sierpnia 2016

Tratwa


Przeglądałam niedawno mojego bloga i trafiłam na tekst o jedynych chyba stacjonarnych wakacjach naszej rodziny.  Leżeliśmy wtedy znudzeni na  mazurskim pomoście i  wyobraźnią płynęliśmy tratwą do mojego brata Szymona, do Szwecji.
Ten sen nie spełni się już nigdy - Szymon umarł, nie siedzi  na nadbrzeżu i nie pomachałby nam zaskoczony na powitanie...
Hm, ale czy my do Szwecji musimy płynąć? I czy ktoś musi na nas czekać?  Przecież wszyscy dobrze wiemy, że nie cel a droga...




Nasza przygoda z tratwą rozpoczęła się w Rucianem-Nidzie, gdzie   przejęliśmy nasz drewniany pojazd od absolutnie przejętych właścicieli - Joli i Jurka. Tratwa  genialna - wielka (40m2) i zawierająca w sobie wszystko, co jest potrzebne do życia. Od garów, przez materace, namioty i lampki, po rower (dostaje przydomek "Drugi" bo pierwszym zostaje oczywiście mój Rzęch, z którym nie zamierzam się  rozstawać na tak długo)
Na imię jej "Bunga", ale ta nazwa jakoś do nas nie przemówiła, tak więc na czas naszego na niej pobytu została Arką. Wiecie, para najlepszych rodziców, trójka najwspanialszych dzieci, Rzęch...wszystko co wartościowe zabezpieczone przed potopem.
Tak naprawdę ta Arka to duża próba dla naszej rodziny - przebywanie przez 10 dni ze sobą na kawałku ruchomego pomostu bez możliwości ucieczki, schowania się gdziekolwiek może być trudne. Tym bardziej, że każdy z nas jest indywidualistą i takim chce zostać. Widać to zresztą już na pierwszej napotkanej przeszkodzie, jaką jest śluza Guzianka (czyli wąskie wrota  łączące dwa  znajdujące się na różnych poziomach jeziora). Trochę nie wiemy, co nas w tej "szczelinie" czeka, trochę nie potrafimy manewrować naszym statkiem (poza kajakami żadne z nas nie miało nigdy w życiu do czynienia z obiektami pływającymi). Piotr dowodzi akcją uruchomienia silnika, Bazyli plącze się z linami, którymi jesteśmy przymocowani do jakiegoś słupka, Klemens dowodzi pagajami i tym, abyśmy nie wpadli na jakąś inną łódź, Estera pilnuje opon zabezpieczających przed zderzeniem,  ja dowodzę akcją "Nie tak! Skręć bardziej w lewo!".
Wszyscy krzyczymy, nikt do końca nie potrafi zadbać o swój odcinek pracy. Taki z nas zgrany zespół właśnie. Najpierw lądujemy w trzcinach, potem nie możemy ruszyć, później mamy poplątane liny. Przepuszczamy kilka otwarć śluzy, w końcu wkurzeni na sytuację i samych siebie  zjadamy obiad, przy którym ustalamy plan: przez najbliższy czas wszyscy słuchamy Piotra. I mamy pierwszy "wodny" sukces - dziesięć minut później stoimy zadowoleni z siebie w śluzie z której wypompowywana jest woda.. W zgranej  rodzinie siła!
Na wodzie wyglądamy jak cyrk, wszyscy więc podpływają, machają, fotografują.  Estera cieszy się z tego najbardziej -przebiera się, krzyczy, trąbi. Czasami nawet poddajemy się konwencji i pajacujemy wspólnie. Jednak zabawnie z tego powodu jest nam  tylko na początku, potem (gdy okazuje się, że nie bardzo można  niezauważenie wysikać się do wody) zaczyna nas to męczyć. Na szczęście mniej więcej w tym czasie (czyli po trzech dniach) docieramy na Śniardwy, gdzie wystarczy wpłynąć w jakąś zatokę, by zniknąć. Ale po kolei..
Nasza Arka ma dwa rodzaje napędu: wielkie wiosła i mały silnik. Obydwa równie wydajne, a raczej równie powolne. Możemy więc przestać się spieszyć, planować (byle wiatr powoduje, że nasza łódź praktycznie przestaje się przemieszczać). Zwyczajnie płyniemy. Dokąd? Do nowej wody...
   Dzień zaczynam ja. Wstaję cichutko, biorę rower, docieram do brzegu (to wbrew pozorom bywa czasami trudne) i przez krzaki udaję się do najbliższej drogi. Potem już GPS prowadzi prosto do sklepu, po świeże bułeczki. Wracam często okrężną drogą, podziwiając nowe widoki.
Śniadanie, ruszamy, kąpiel na środku jeziora, kawka, znów płyniemy, obiadek, siesta,"może trochę popłyniemy?", wieczór. Gdy robi się już ciemno siadamy rodzinnie do wspólnych gier.
Gdzie  w tym wszystkim przygoda?
Leniwa przygoda czai się w szczegółach...




Dziś rano wstałam jak zwykle chwile po siódmej. Wsiadłam na rower i pojechałam do Rucianego. Chciałam do Mikołajek  ale prom przez Bełdany czynny od 11 (biedni ci, co bez chleba rano na niego czekają..)
Jadę więc sobie szoską- dziurawka przez las piękny sosnowy gdy widzę stado koni. Piekne, beżowo-szare.  Chodzą sobie między drzewami i jagody skubią. Wodzę wzrokiem, szukam właściciela -nie ma. Staję i patrzę. Jeden z koni natychmiast do mnie podchodzi, zatrzymuje się z metr ode mnie i gapi się. No więc też się gapię te jego wielkie oczy z wielkimi rzęsami.
- skąd wy się tu wzięłyście koniki? - pytam  mojego "rozmówcę"
W tym momencie ruszyły do mnie pozostałe. Tak z dziesięć sztuk. A że za konikami to ja nie przepadam (za duże mają te pyski i zęby) a i wizja idącego za mną  stada nie jest mi najmilsza, to wcisnęłam mocno pedały i pojechałam (z misją odnalezienia właściciela). Kilka kilometrów dalej zaczęła się wieś. Jakiś lekko poturbowany wczorajszym dniem człowiek stał chwiejnie na drodze..(o! pewnie jemu pod nieobecność świadomości te konie uciekły!)
- dzień dobry, w lesie widziałam konie. to Pana?
- nie, nie moje
- a czyje?
- niczyje. Se chodzom same...
No dobra, niech "se chodzom" w takim razie...
Kilka chwil później przypominam sobie, że słyszałam kiedyś o projekcie przywrócenia dzikich tarpanów naturze...
Gdy wracając z bułkami małą leśną drogą mijam tabliczki "Zakaz wstępu. Groźna  dzika zwierzyna" gęba mi się śmieje, bo widzę  piękne oczy tej napotkanej "dziczyzny" -  te konie z pewnością nie są groźne - to przyzwyczajone do karmienia przez ludzi żebraki :)

Tego samego dnia docieramy na Śniardwy. Mniej żaglówek, wielka przestrzeń
 - Estera, gdzie jesteś? Kapok włóż!
- Ale po co?
Hm, sama nie wiem po co, skoro od kilku dni płyniemy i kapok się nie przydał. Wielka woda wzbudza chyba niepokój...
Tymczasem chłopaki wrzucają materace i zaczynają szaleństwa wodnych wyścigów. Potem skoki z "pięterka" tratwy,próby podtopienia rodziców...
Wieczorem lądujemy  w płytkiej zatoce. Tu okazuje się, ze właśnie skończyło się paliwo. Niby to żaden problem, mamy przecież wiosła, ale jak wiatr powieje w twarz (fachowo mówi się o nim "mordewind") to nie damy rady i zostaniemy tu na zawsze.  Biorę więc   Bazylego na "Drugim",  Rzęcha i ruszamy na poszukiwanie suchego lądu. Najpierw jest całkiem śmierdzące bagienko, a potem całkiem parzące pokrzywy. Ale na koniec jest i droga, i stado "bestii" pasących się na łące (że też znów nie mamy nic do jedzenia przy sobie!) No i na  końcu drogi (to jakieś 25 km) jest i stacja benzynowa. Jest również zmierzch, który komplikuje nasz powrót na tratwę, w szczególności na ostatnich dwóch kilometrach. Dzielnie jednak taszczymy rowery z baniakami benzyny przez błoto, by na koniec ujrzeć pięknie oświetloną tratwę stojącą nie przy brzegu, a  gdzieś na środku zatoczki...Odpłynęli od brzegu powędkować i utknęli na kamieniu. Tak wiec zanim wejdziemy na pokład mamy okazję naprawdę dokładnie zmyć z siebie w jeziorze resztki bagna...

Kolejny nocleg. Tym razem płyniemy na wyspy. Może to być podroż w jedną stronę (gdy nagle załamie się pogoda to nie wrócimy nawet na silniku) ale mając zapas czasu, makaronu i konserw nic nam nie jest straszne.
Wyspa okazuje się być opanowana przez myszy. Natychmiast po przycumowaniu jedna z nich włazi nam na linę...na szczęście chłopaki znajdują w internetach prosty "mysiobloker" do wykonania z butelki, spać więc możemy spokojnie.


Kolejna noc  zamiast w Mikołąjkach zastaje nas na bagnie - gdy po południu usiłujemy wyjść ze Śniardw na jez. Mikołajskie, silny wiatr nam to kompletnie uniemożliwia pchając nas do jakiejś zatoki. Dobra, nie ma sprawy, może być i zatoka. Nasz niepokój budzą jednak narastające czarne chmury i błyskawice -nadciąga burza!
Przycumować nie ma gdzie (od lądu odgranicza nas całkiem gruba warstwa trzcin, a nasze małe dwie kotwiczki z pewnością nie utrzymają tratwy podczas burzy) Wpływamy więc w pierwszą napotkaną "dziurę" . Ta okazuje się być wielkim zielonym kożuchem na bajorze o intensywnym zapachu zgnilizny. W takich warunkach przyjdzie nam dziś spędzić tę burzową noc...Leje, buja, wali piorunami, a my siedząc w małej budce i odurzając się zapachem bagna gramy sobie do późna w nocy w nasze gry strategiczne...Magicznie! No i poranek inny niż wszystkie, bo  bez roweru (brak lądu), ale za to z możliwością połażenia po bagnie. Uwielbiam ten stan niepewności gruntu...

Z trudem dotarliśmy do Mikołajek. W zasadzie to w kolejne trzciny pod miastem, bo (pod wiatr) szybciej było dotrzeć tam na nogach. A dotrzeć trzeba było, bo zaplanowaliśmy  sobie Prawdziwy Obiad. Taki z ziemniaczkami podsmażanymi i kotletem w panierce. Zresztą  kto co lubi - to akurat było moje marzenie, niektórzy zaplanowali sobie  bowiem zwykłą pizzę.
Dziwny, hałaśliwy klimat Mikołajek jest na chwilę nawet przyjemny. Do obiadu grają nam standardy jazzowe (a te niosą nasze umysły ku wspomnieniom), na nadbrzeżu oprócz setek żaglówek tłumy pięknie ubranych zrelaksowanych ludzi. My też wypoczęci, tylko może mniej pięknie ubrani. Patrzę w Piotra aparat na świeżo zrobione zdjęcia -  chyba  zapomniałam się  dziś uczesać?

Powrót w kierunku naszej "bazy" mamy zacząć następnego dnia. Wygląda, że szybko popłyniemy, bo z wiatrem. Poranek  jak na złość wita nas jednak  silnym wiatrem bocznym. Na tyle silnym, że przy wszelkich próbach płynięcia znosi nas w trzciny. Nie walczymy- widocznie nasze miejsce jest dziś w na mieliźnie Możemy przecież spokojnie zająć się nicnierobieniem przez kilka godzin.
Zżywamy się ze sobą w tej podróży. Na tej niewielkiej przestrzeni jaką jast nasza tratwa każdy czuje się swobodnie. Jedni się kąpią, inni czytają, ktoś łowi ryby, jeszcze inni przysypiają. Każdemu według potrzeb...Wieczorne ogniska, wspólne poranne śniadania (kiedy tak jak teraz jadaliśmy wszystkie posiłki niepospiesznie i razem? Nie pamiętam...)

Kilka dni później  znów przepływaliśmy przez wąskie gardło Guzianki. Tym razem pewnie i odważnie wpłynęliśmy - niech inni boją się naszej mało sterownej łajby, a nie na odwrót! Chwilę po wpłynięciu z wysokich pokładów przytulonych do nas lśniących żaglówek (jak zwykle) patrzyły na nas dziesiątki gapiów. Mało komfortowo, bo bliżej, niż zwykle, tak dosłownie obok. Co zobaczyli? Stół, na którym stały brudne naczynia z obiadu, kubki po późniejszej (powolnej) kawie i resztki rozlanego podczas fali soku.Wokół stołu walały się jakieś ciuchy i ręczniki (kąpaliśmy się niedawno, trzeba było się do tej czynności rozebrać a potem wytrzeć) porozrzucane śpiwory (na czymś trzeba było  sobie potem poleżeć), suszące się gacie i skarpety na  linach i łańcuchach (praktyczne wykorzystanie kąpieli).   A w tym całym pływającym  bajzlu całkiem zadowoloną z siebie rodzinę. To MY - Leczkowscy w pełnej krasie!

PS. Uwielbiam zmywać naczynia siedząc z przodu pędzącej środkiem Śniardw tratwy . Wtedy, gdy wiatr przemawia do mnie falą, a wielka woda  mieni się w słońcu milionem odcieni błękitu i bieli. I w tym pięknie zanurzam swoje dłonie. Z brudnym talerzem.
















10 komentarzy:

  1. Fajna podróżka, świetnie opisana i sfotografowana. pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  2. Przygody! Uwielbiam. Co to za życie bez przygód. A ja ostatnio znów jakieś płyty cmentarne odgrzebałam łopatką. Tym razem dokładnie w rogu. Przeczuwamy z Meteorem, że to nieostatnie znalezisko przy płocie. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo sympatyczna wyprawa. Podziwiam Wasz rodzinny, taki niestandardowy, duch podróżowania. Chyba nawet zazdroszczę - tak niezwyczajnie - z uśmiechem i radością. Gratuluję Wam takiej postawy :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Ahoj Wesoła Rodzinko Flisaków - tu Jola i Jurek / mniej przejęci już :-) /
    Cieszymy się, że udało się Wam przeżyć wakacyjną przygodę i cało wrócić.
    Nasza flisacka historia zaczęła się już 30 lat temu, dlatego zbudowaliśmy tę tratwę. Dla Was to spokojna Arka dla nas Bunga ponieważ towarzystwo mamy bardzo imprezowe a nazwa zobowiązuje. Jeszcze nie byliśmy w Wodniku, mamy nadzieję że Bunga stoi na stałym miejscu - chyba nie dopłynęliście do Żyrardowa ???
    Zapraszamy ponownie Was i znajomych www.naszatratwa.pl i pozdrawiamy Wesołą Rodzinkę Jola i Jurek

    OdpowiedzUsuń
  5. Świetny pomysł na rodzinny wypad! Podoba mi się :)

    OdpowiedzUsuń