wtorek, 4 sierpnia 2020

Bez szczoteczki




   Pod względem długości trwania moje "wycieczki" mogę podzielić na dwie grupy: te, na które nie zabieram szczoteczki do zębów (doba) i te, na które ją biorę (dłuższe). Są też takie, na które szczoteczkę powinnam jednak wziąć, ale jakoś zapominam... To będzie właśnie opowieść o podróży bezszczoteczkowej...Obrzydliwe? Może dla Was.
Dla mnie to kolejny powód do (nie do końca jasnego) uśmiechu. Nie będzie to również tradycyjna opowieść drogi - macie już ich na blogu tyle, że wystarczy. Dziś chcę napisać coś zwyczajnego - o szczęściu będzie.
    Moje szczęście ma dwa źródła: 
- to które dane mi jest od natury. Tu zaliczam miłość i macierzyństwo. Do tych dwóch rzeczy pchają nas instynkty, a dobrze wykorzystane dają nam szczęście nieopisane.
 - to, do którego świadomie dążę. Tak naprawdę wiele lat szukałam w sobie rzeczy, które mogłyby dawać mi szczęście. Teraz mam ich tak wiele, że mogę z nich budować w sposób dowolny swoje chwile szczęśliwości, niczym domki z klocków lego. Oczywiście nie zawsze jest na to czas, pieniądze i humor. Co lubię? Lubię odkrywać świat, lubię naturę, rower i dzikość podróży. Lubię świat dzieciecych emocji. Lubię też bardzo muzykę poważną. 
Jakiś czas temu śledziłam na FB
Festiwal Bachowski - nie było pewne, czy się w tym roku odbędzie, więc troszkę zaniedbałam sprawę. Potem BACH - festiwal będzie, ale biletów już nie ma. No trudno, przeżyję, pojadę za rok. A potem znajomy chwali się, że właśnie jedzie do Świdnicy na koncerty...Zazdrość mnie ogarnęła - też chcę pojechać przynajmniej na jeden, najważniejszy dla mnie koncert!
  Muzyka poważna - cóż ja w niej widzę? W zupełnym uproszczeniu mogłabym powiedzieć, że nuty które lubię najbardziej radują i wzruszają wyrazistym, przejmującym smutkiem. Uwielbiam poruszać w sobie tę wrażliwość, uwielbiam ten stan, gdy łzy samoistnie spływają po policzku.

Wakacje, najmłodsze dziecko wyjechało, weekendową wolność można  podarować sobie w każdej chwili. Postanowiłam więc, że pojadę na koncert do Świdnicy bez biletu i.... jakoś wejdę. Pojadę rowerem, bo im większy wysiłek włożę w realizację tego pomysłu, tym większą radość sprawi mi jego finał (czy zdajecie sobie sprawę z tego, że tak jest z większością naszych przyjemności? Trzeba się namęczyć, by naprawdę cieszyły). Poza tym, gdy stanę skrajnie zmęczona przed organizatorami to przecież nie odmówią. Zagubionej, Brudnej Sierotce tylko jakiś Gargamel by odmówił...

 Spakowałam się oszczędnie w dwie sakwy (pustawe wyszły) i gnam. Po płaskim, pagórkowatym, wśród łanów zbóż, wzgórz i zalewów. Wśród widoków zapierających dech w piersiach swoim pięknem i tych gorszych. Jem, śpię, jadę dalej. Ach, czy zdążę, ach czy wpuszczą? Liczę kilometry, liczę godziny - gdzieś za Wrocławiem wiem już, że
mam sporą nadwyżkę. Mogę zacząć "zwiedzać". W moim wykonaniu oznacza to uważniejszą jazdę, wchodzenie do wiejskich sklepów, rozmowy z ludźmi. No i urbeksy, których tu na Dolnym Śląsku nie brakuje. Pałace, młyny, siedliska zapraszają i czarują moją głowę swoją historią. Potężna burza zatrzymuje na przystanku kolejowym (tak, tak śmiesznie brzmi, ale dokładnie tak wygląda) na dwie godziny, ale już wtedy wiem, że zdążę! Znajomi (tci sami którzy zrobili mi apetyt na koncert) zamawiają w knajpie obiad, gdy dojeżdżam czeka już na mnie na stole. Zmieniam ciuchy (żeby móc skupić się dobrze na koncercie, lepiej nie śmierdzieć) i udaję się pod kościół, gdzie odbywa się mój absolutnie wymarzony koncert: Capella Cracoviensis i Jakub Józef Orliński wykonają m in. Sabat Mater Vivaldiego. Nuty osłuchane, ale absolutnie przepiękne! Oczywiście udaje mi się wejść na koncert (nie mogło być inaczej. Być może przyczynił sie do tego również mój szczery, acz z lekka pożółkły uśmiech...) Dzięki Przyjaciołom z Kórnika (pozdrawiam Was bardzo gorąco!) mam też jedną z lepszych miejscówek. W momencie kiedy siadam opuszcza mnie zmęczenie, opuszczają mnie problemy (no nie, te chyba opuściły mnie już dawno temu, gdy tylko wsiadłam na rower). Jestem ja, przepiękny Kościół Pokoju w Świdnicy, jest i Muzyka...
Oczywiście słucham ze łzami na policzku - wysiłek jaki włożyłam w to, by się tu znaleźć potęguje wszystkie doznania!
 A potem cicha, kontemplacyjna noc w namiocie tylko z gwiazdami...No dobra, była tez łąka pełna pokrzyw (w nocy nie było ich widać) i właścicielka łąki, która mnie rano chciała kijem przepędzić (skończyło się na wspólnej herbatce) Było błądzenie po górskim szlaku (Garnierze- mój! Mówiłam Ci, że na tą górę z krzyżem się nie wybieram! Dlaczego mi to zrobiłeś?! No dobra, fajnie było....), były wiśniowe motyle i turkusowe zimorodki nad wodą...
Mam za sobą  trzy dni szczęścia, trzy dni wielkiego spełnienia. 
Dziękuję Ci życie! 

PS. Nie bójcie się mnie - zęby już umyłam ;) 




5 komentarzy:

  1. Wciągnięte na jednym wdechu. Podoba mi się akapit o szczęściu. Dobrze jest mieć rzeczy, które po poukładaniu dają chwile szczęśliwości. Wydaje mi się, że u mnie jest podobnie. Zawsze mogę kilka elementów ułożyć tak by być szczęśliwy ( czyt. wdzięczny; u mnie to równoważne ) a najważniejsze że to nie są rzeczy wielkie. Jechać na koncert bez biletu, rowerem, piękny pomysł na przygodę. Pozdrawiam. Marcin.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Marcin - pięknie mieć te swoje "klocki"! Pozdrawiam. Wer

      Usuń
  2. To był absolutnie porywający wieczór. I miło było się po latach spotkać (żółtych zębów nie zauważyłem).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eli, serdecznie dziękuję za inspirację do podróży (zazdrość może tworzyć czasami pozytywną energię :)) i cudny wieczór!

      Usuń
  3. Jak zawsze ciekawie napisane i z połączeniem wielu wątków, co bardzo lubię. W szczoteczkę nie wnikam, ale choroba... aż mnie coś w sercu boli, bo chciałbym ujrzeć więcej zdjęć tych ruin Twoim okiem. Pozdrawiam, powodzenia na kolejnych wyprawach! M.

    OdpowiedzUsuń