wtorek, 25 lipca 2017

Dwunasta


Sobota to dla mnie cudowny czas – kiedy cała rodzina odsypia trudy tygodnia, ja wstaję o świcie i mam czas aż do południa, by nacieszyć się rowerem. To oczywiście też forma odpoczynku, tyle że aktywna. Czasami ruszam przed siebie już spod domu, często jednak wsiadam z rowerem w dowolny pociąg, który wywozi mnie gdzieś w nieznane – docieram w ten sposób do miejsc, do których w krótkim czasie rowerem bym nie dotarła.

Dziś pociągiem ruszyłam do Łowicza, urokliwego miasteczka, 50 kilometrów szosą od domu (czyli jakieś 70 „po mojemu”, przez leśne rozstaje i bagna). Zaspałam nieco (już szósta?), wybiegłam więc w pośpiechu i nie zabrałam ze sobą prawie nic, jedynie portfel. Niespecjalnie się tym zmartwiłam, bo cóż  podczas tak krótkiej przejażdżki mi trzeba, oprócz kawałka bułki dostępnej w każdym wiejskim sklepie? Pociąg wyjątkowy jakiś, stary i rozklekotany. Wagon rowerowy z „gadającymi” oknami i wiecznie rozsuwającymi się drzwiami uśpił mnie już po kilku minutach. Z zamkniętą powieką przejechałam Łowicz i jeszcze kilka innych stacji. Potem nastąpiła krótka panika, pospieszne zbieranie roweru i wyskakiwanie z pociągu niemalże w biegu. A gdy już wylądowałam na peronie, odruchowo sięgnęłam do kieszeni po GPS. Nie mam! No to telefon z internetem przynajmniej. Hm, też nie mam. Mapa? No nie, papierowa mapa to przeżytek, z którego już dawno zrezygnowałam...
Stoję więc o siódmej rano na maleńkiej stacji kolejowej Zosinów, pozbawiona zdobyczy współczesnej techniki. Nie mam pojęcia, co dalej robić. W lewo dziurawa szosa, w prawo dziurawa szosa – w którą stronę jechać, by dotrzeć do domu? Wchodzę do otwieranego właśnie sklepu, kupuję bułkę, pytam, którędy do mojego miasta. W odpowiedzi dostaję pieczywo oraz zdziwioną minę sprzedawczyni…
Byle wyrobić się do dwunastej, gdy pozostawiona w domu, zmęczona życiem i wakacjami młodzież zgłodnieje na tyle, że postanowi wylec ze swoich pokojów do kuchni. Zjemy wtedy razem śniadanie i nasze życie rodzinne znów zsynchronizuje się  na jednym wspólnym torze. Taką mamy umowę i powinnam jej przestrzegać. No dobra, ale którędy na to śniadanie? Myśli wędrują do zamierzchłych (acz ciągle jeszcze niezapomnianych) czasów, gdy podróże bez GPS-u i internetu były normą… Już wiem! Chyba powinnam pojechać na wschód, czyli w stronę słońca.
I gdy tak sobie siedzę na betonie przed sklepem, jedząc suchą bułkę i popijając sok pomidorowy, doznaję niesamowitego, błogiego wręcz poczucia wolności – nie mam telefonu, nikt więc do mnie nie zadzwoni z pytaniem, gdzie jest chleb, a gdzie czyste skarpetki. Za godzinę nikt nie wyrwie mnie z kontemplacji nad cudowną przyrodą (żółte kosaćce kwitną właśnie na bagnach – czy jest coś piękniejszego?) tylko po to, by zapytać „a Ty znów na tym rowerze?”. A ja, popijając jogurt, nie będę sprawdzała na portalach, co na śniadanie jedzą dziś moi znajomi i co dziś zamierzają zrobić – jestem tylko ja, moje śniadanie, mój rower i moje totalne zagubienie w terenie. I taki właśnie rodzaj zagubienia od współczesności gorąco Wam polecam! 

(Rowertour 7/2017)

4 komentarze:

  1. Jak zwykle rozbawiłaś mnie do łez ,a wyjście z domu bez telefonu to super sprawa,znam to z Autopsji pozdrowionka ☺

    OdpowiedzUsuń
  2. Klasyczny wypad rowerowy Meteora. Jego telefon albo leży w domu, albo jest rozładowany, albo w najlepszym razie ma wyłączone dzwonki i odkrywa, że ktoś do niego dzwonił - po kilku dniach. Nawet już nie mam odruchu dzwonienia do niego. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. właśnie wróciłem z podróży przez Polskę...i przeczytałem twój tekst...i znowu zatęskniłem...pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ja właśnie wróciłam z Polesia Wołyńskiego.I też chcę, a w zasadzie żądam następnego urlopu od codzienności! Wtedy natychmiast tam wrócę.

      Usuń