sobota, 26 listopada 2016

Albania

Shqiperia*... Tę podróż wymarzyłam sobie dwa lata temu, stojąc na wysokości  2000 m n.p. m  gdzieś na rozstaju dróg  w Czarnogórze. Jedna z dróg - ta którą jechaliśmy z rodziną - schodziła w dół, druga wędrowała ku niekończącym się przepięknym skalistym szczytom...To były właśnie szczyty albańskie,... Spojrzeliśmy wtedy z Piotrem na siebie i wiedzieliśmy, że musimy tu niebawem wrócić..

Zbliżają się moje urodziny, więc i okazja do podarowania  mi  prezentu sama się "nawinęła". Tanie bilety pojawiły w dość komfortowych niemieckich liniach lotniczych (rower w ramach bagażu- hura!), data wylotu w urodziny. No bajka!
Pakowanie odbywało się w ostatniej chwili, między pracą a robieniem zapasów żywności (dla zostających w domu dzieci). Tym razem zabieramy dziwny zestaw rzeczy: strój kąpielowy (Adriatyk o tej porze roku ma aż 18 stopni!), zimowa kurtka i rękawiczki na górskie, zimowe nocki (bywa, że w listopadzie w północnych górach Albanii leży już śnieg), namiot i po dwa śpiwory (jeden  na "lato", dwa na "zimę")
W ostatniej chwili pędzimy do księgarni po mapę i rozmówki polsko-albańskie. Rozmówek nie ma, jest za to przewodnik z  prostym słowniczkiem. Przewodniki nie są w naszym stylu, ale ze względu na "słówka" kupujemy.
Jeszcze tylko rzut oka na prognozy pogody i.....no nie!-  na północy oberwanie chmur, na południu burze...No dobra, odpuścimy sobie te góry północy,  niech będzie  górzysta część Albanii centralnej i południowej - może mniej zmokniemy.


Lotnisko Chopina. Pani wychodzi zza kontuaru z linijką i mierzy nasz szczelnie opakowany tandem- 2.20 -  nie da rady, to nie jest rower, a sprzęt specjalny i mimo wcześniejszych zapewnień o darmowej podroży,  mamy płacić. Są przepisy o tandemach (gdzie?), są regulaminy. Nie protestuję (to nic nie da, odwoływać się będę po powrocie) mogę jedynie cicho zawyć. Kobieta spogląda jednak na nas jeszcze ostatni raz przed wystawieniem rachunku.... ja w kalesonach i krótkich (nie za pięknych) spodenkach, w dziurawej kurtce zimowej zalepionej  srebrną taśmą (no co? Teraz miała mi przynieść ostatni raz ciepło, chciałam ją wyrzucić w Tiranie), Piotr również w obcisłych kalesonach  wystających spod krótkich spodenek...Ubrani jesteśmy praktycznie, ale dla zwykłego człowieka to obraz nędzy i rozpaczy...
- dobrze, jakoś to załatwimy. Nie próbujcie jednak takiego numeru w drodze powrotnej!
Jeszcze zanim weszliśmy na pokład ta sama osoba poinformowała nas, że w drugą stronę też "załatwione". Podziękowałam - dziś mam urodziny, a to naprawdę miły prezent z jej strony.
- Urodziny?...- uśmiechnęła się tajemniczo nasza wybawczyni...
W samolocie dostałam życzenia złożone publicznie przez pokładowy radiowęzeł, szampana i dwa kieliszki.
Jakbym poprosiła, to i "sto lat" od pilota bym pewnie dostała...
Lufthansa- dziękuję!
O tym, że lektura przewodnika  jest generalnie szkodliwa przekonaliśmy się już w samolocie, gdy przeglądając go (z nudów) odnaleźliśmy takie oto treści:

1 "kobiety podróżujące po kraju nie powinny ubierać się zbyt skąpo(najlepiej mieć długą spódnicę lub luźne szarawary (...)Dodajmy, że mężczyźni nie przystoi  nosić krótkich spodni. Nie należy się spodziewać, że miejscowi będą krytykować nasze stroje, ale z pewnością utwierdzą się w przekonaniu, że turyści to "dziwny i dość niepoważny gatunek".
Hm, z rzeczy "kryjących" (acz obcisłych) ja mam tylko  dwie pary leginsów, Piotr ma  dwie pary krótkich spodenek i kalesony. W takich strojach, do tego wyżsi o dwie głowy od przeciętnych Albańczyków,  z pewnością nie  będziemy traktowani poważnie...

2."należy wystrzegać się dzikich zwierząt, w szczególności węży lubiących wylegiwać się w trawach i zaroślach. Można też napotkać skorpiona i jadowite pająki".  Kilka razy już byliśmy już na Bałkanach. Skorpionów nie było, węże owszem, ale jakoś się do nas nie garnęły.  Teraz jednak  Piotra ogarnia lekka fobia, postanawia nie chodzić za dużo po trawie i zawsze szczelnie zamykać namiot i wszystkie sakwy. No bo "wiadomo kiedy i gdzie to cholerstwo skorpionie wlezie?". He, he, z jednym skorpionem sypiać będzie w namiocie codziennie. Chyba za mało ostatnio  kąsam, skoro o tym zapomniał...

Okazuje się, że przewodnik czytamy dość wybiórczo i to, co mogłoby nam jakoś pomóc (np informacja o odmiennym języku gestów) nie zostaje odnalezione. Uczymy się za to pilnie kilku podstawowych słów (tak-po, nie -jo, dziękuję -faleminderit, dzień dobry - miredita) by zapomnieć je już po kilku godzinach. Cholera! Ten język nie jest podobny do żadnego z dotychczas nam wysłuchiwanych!

Odmienne spojrzenie na miasto -
Wieża kościoła Św.Pawła
Tirana. Wita nas ciepełko (i tak  nie wyrzucę jednak mojej kurteczki - za bardzo ją kocham!) i zgiełk. Wszyscy trąbią, nie stosują się do przepisów drogowych, ludzie wchodzą pod koła. Do tego wszechobecny śmietnik, obdrapane budynki, dziurawe chodniki, a  głowa zaczyna boleć od ciężkiego smrodu spalin...(w tym mieście położonym u podnóży wysokich gór nigdy nie wieją wiatry. Z tego powodu smog jest tu chyba zawsze)
Dopiero gdy znajdujemy nocleg i wybieramy się na spokojną przechadzkę zaczynamy "czuć" to miasto. Trąbią, bo to często forma przyjaznego dialogu, który i na chodniku nas spotyka. Budynki obdrapane nie mniej, nie bardziej niż inne w Albanii - to wynik wieloletniej biedy. A śmietnik? No cóż, do tego trzeba się przyzwyczaić.
Mijamy dziesiątki  małych zakładów  rzemieślniczych i sklepików (nawet dentysta ma tu mały lokalik z witrynką - możesz spokojnie poobserwować sobie jego pracę przez szybę), kupujemy stertę owoców (sezon na granaty!) i pieczone na małym ulicznym grilu kasztany jadalne. Miasto się właśnie zmienia - główny plac jest w remoncie. Zamieniają go na...wielki, betonowy deptak. Myśleliśmy, że źle zrozumieliśmy opowieści "miejscowych", patrząc jednak na inne miasta i zmiany w nich następujące tak własnie jest - płaski, ascetyczny, pozbawiony atrakcji wyłożony kamieniem plac wydaje się być w tej chwili hitem zagospodarowania przestrzeni publicznej. Dziwne, szczególnie latem, gdy takie place muszą przypominać rozgrzaną, gotową do smażenia ludzi patelnię..
Owoce!

Piramida przywódcy, rewolucyjne mozaiki z kobietą trzymającą dziecko w jednej ręce a broń w drugiej - to pozostałości komunizmu. W Albanii był on wyjątkowy- to trwający wiele lat niewyobrażalny reżim, bieda i całkowite odcięcie od świata. Tu aż do 2000 roku nie można było mieć samochodu (już rozumiem, dlaczego nie ma tu porządnych dróg - podstawowy do niedawna środek lokomocji - osioł- asfaltu nie potrzebuje), nawet rower był w tamtych czasach  niemile widziany, bo nie był albański. W tym odizolowanym  państwie nie było nawet kochanej przez Albańczyków kawy (wymagałaby kontaktów międzynarodowych i importu), więc musieli zacząć pić zioła (najbardziej popularny - gnojnik smakiem przypomina dziurawiec, jego działanie jest jednak nieco inne, bo nazywają go również bałkańską viagrą. Sprawdziliśmy- na słowiańskich wielkoludów nie działa)
Nasz nocleg...
Panujący dziesiątki lat terror zmusił naród do (oczywiście nielegalnego) opuszczania kraju. Dziś spośród 8 milionów Albańczyków tylko co trzeci mieszka w ojczyźnie.
Odzyskana demokracja zmieniła oblicze kraju, jednak jego zacofanie wobec reszty Europy widoczne jest na każdym kroku. Tu nawet prąd jest reglamentowany i wyłączany prawie codziennie, przez co we wszystkich miastach na chodnikach spotkać można liczne agregaty prądotwórcze.. Wyjątkiem od biedy są samochody (głównie mercedesy) które piękne i zawsze czyste stanowią kontrast do tego nieuporządkowanego, zaniedbanego (acz rozwijającego się) kraju. Sądzę jednak, że stanowią one dla mieszkańców substytut bogactwa i dobrobytu, i przez to stają się towarem pierwszej potrzeby (a to wszystko, w kraju  prawie pozbawionym dróg!)


Rano budzi nas śpiew muezina z meczetu nieopodal...(Albania jest w zdecydowanej większości krajem muzułmańskim, ale poza dużą ilością meczetów w zasadzie nie widać tego na ulicy)
Piotr podsypia dalej, ja już chcę jechać. W te góry wielkie, skaliste, które widać za oknem!
- zdążysz się jeszcze zmęczyć - wybąkuje mąż sennym głosem..
Nie, nie zdążę. Szkoda życia na spanie. Wstawać! Już, teraz, natychmiast!
Kilka kuksańców w bok i już godzinę później prowadzimy rower po pnącej się w górę szosie. Niepospiesznie, wypijając po drodze kawki i soczki w knajpeczkach oglądamy pozostające w dole miasto...
Tirana powoli zostaje w dole...

Ufff....nie cierpię miast!
Tu generalna dygresja odnośnie wstawania i kładzenia się spać w listopadowym podróżowaniu - słońce  wstaje o 6.30, ciemno robi  się ok 17. Jeśli więc nie chcemy jeździć po zmroku (nie chcemy, bo i po co - po ciemku nic nie widać) a rozbijać namiot chcemy "po widnemu "(o tak, tak! przynajmniej żeby obadać miejscówkę przed zmrokiem) trzeba zmienić tryb życia -wstawać i kłaść się z kurami. Hm, w Albanii chyba powinniśmy to robić "z kozami i owcami", bo tych tu najwięcej...
Dwadzieścia kilometrów za stolicą (a z kilometr powyżej niej) zaczynają się dzikie góry, malownicze wsie i prawdziwe życie. Kobiety pracują w polu przy zbiorach wysuszonej kukurydzy, mężczyźni...leniuchują gromadnie w  knajpkach.

20 km od Tirany...

dzieci pasły kozy, na nasz widok uciekły..

   Gdy znajdujemy się na przełęczy widzimy, że dalej, we wschodnich  partiach masywu straszliwie leje (u nas tylko kropi) Zmieniamy więc nieco plany i zjeżdżamy do doliny. Wtedy jeszcze nie wiemy, że ponowny wjazd na "naszą" drogę będzie kosztował nas cały kolejny dzień taszczenia roweru po kamienistym szlaku...

Poranek nieco pochmurny, ale widać też nieco słoneczka. Widoki "jesienno-bieszczadzkie" - przebarwione na żółto-pomarańczowo platany dodają górom uroku. W sumie ciepła noc była (jeden śpiwór).
Jemy śniadanie,  Piotr myje się w  rwącej górskiej rzece, ja...e tam,nie będę mrozić się z rana, wolę poleżeć i chłonąć widoki -  wreszcie czuję klimat który uwielbiam: znów jesteśmy gdzieś na dzikim końcu świata!

Mała szoska, brak ruchu. Po naszej "dziczy" jedziemy jednak może ze 200 m, gdy widzimy na poboczu samochód i osła. Kawiarnia! No może nie ma ona europejskiego wymiaru, jest tylko skromną blaszaną budką, ale oto mój albański "koniec świata" oferuje mi kawę z ekspresu, towarzystwo kilku wpatrzonych w nas robotników  i osiodłanego osła (który jednak nie ceni sobie za bardzo naszego towarzystwa i już po chwili samowolnie odchodzi, czyniąc swoim   zniknięciem i późniejszym brakiem chęci powrotu  całkiem niezły zamęt)
Tak, kawiarnia z kawą to podstawa egzystencji tego narodu, a konkretnie mężczyzn. Każda wioseczka (jak się okazuje i czasami i "bezwioseczkowo") musi mieć takie swoje miejsce, gdzie można zalec przy kawie  i pogadać.


Ostatnia wieś na  asfaltowym szlaku. Dalej już tylko kamienista droga. Oczywiście wjeżdżając tu tego jeszcze nie wiemy. Przeczuwając jednak nadchodzące klimaty (wokół tylko góry) kupujemy dużo chleba, wypijamy na zapas po dwie kawy. Gdzie dalej? Pytamy o to człowieka pakującego wielkie białe worki na swojego muła. Ten macha ręką jakieś esy-floresy gdzieś  ponad głowami, po czym wodzi wzrokiem w poszukiwaniu naszego środka lokomocji. Gdy widzi nasz tandem, śmieje się chwilę szczerze i w głos. Chwilę później spokojnie odchodzi ze swoim "tragarzem" w przeciwnym do naszego kierunku. Zrozumieliśmy, że coś jest nie tak, ale przecież droga na mapie jest, gps też ją pokazuje, więc przetrwamy.  Jest jednak pewnym, że szykuje się przygoda.


Wchodziliśmy pod górę chyba ze cztery godziny. Najpierw z góry widać było tylko tę wieś, potem sąsiednie, w końcu (gdy nasza droga przypominała już bardziej skalne rumowisko) mogliśmy obejrzeć całą dolinę...Deszcz lekko siąpił, Piotr (jak to bywa w jego trudach podróży) przeklinał, ja byłam spokojna bo wiedziałam, że mniej więcej na wysokości 1500 m dojedziemy do opuszczonej wczoraj "drogi krajowej". Dojechaliśmy do... błotnisto-kamienistego duktu po którym nie tylko nie można było jechać, ale z powodu wielkich kałuż trudno było nawet  przejść (gumę złapaliśmy już po chwili,  prowadząc rower).


Droga ta wiła się malowniczo stromym zboczem, co rusz wchodząc w bukowy las to znów wychodząc na skalne urwiska . Przez godzinę minęły nas tu dwa samochody (patrząc na stan drogi i wysokość, wydaje się to niemożliwym!)
Tuż przed zmrokiem cudem udało się nam znaleźć kawałek płaskiej powierzchni na rozstawienie namiotu. Rozpaliłam ognisko, zrobiłam herbatę i  uspokoiłam męża- niedźwiedzi i skorpionów tu (chyba?) nie ma...Nie uwierzył - aby nie mieć spotkania ze zwierzem zagasił ognisko strumieniem moczu.
- no! Niech poczują samca alfa!
W nocy jakieś czworonogi ewidentnie "samca alfa" w moim mężu nie odkryły  i kręciły się kolo namiotu. Myślę, że było to dzikie psy. Nie budziłam jednak Piotra - niech żyje w przekonaniu, że potrafi nawet niedźwiedzia moczem swym odstraszyć...


Ja to potrafię zmotywować do wstawania...
Kolejny poranek otwierają wiszące, ciemne chmury. Tuż po ruszeniu w drogę zaczyna kropić. Ach, jaka szkoda, widoki które wyłaniają się zza szarości chmur są niebywałe: rudości buków, zieleń iglaków, są tu nawet dwa turkusowe jeziorka (no dobra, nieco "zszarzały" od koloru chmur..). Chatka, która przy nich stoi bardziej przypomina rozwaloną, opuszczoną oborę, niż miejsce do życia. Tuż przed nami podjeżdża tu jednak terenowy samochód (chyba jedyny dziś napotkany) i wysiadają ludzie. Jedna osoba wchodzi do tejże chatki, dwie wrzucają tobołki na plecy (osiołek stoi przy domku- nie można pożyczyć?) i idą gdzieś w góry...
Mamy z Piotrem skrajne doznania - ja właśnie w takich odludnych zieleniach jeziora i tej rozwalonej chatce wyobrażam sobie szczęśliwe i harmonijne życie, on wyobraża tu sobie swoje więzienie..
Droga nie zniża się, nie unosi. Ciągle mniej więcej półtora kilometra ponad poziomem morza. Zaczyna walić grad. Chowamy głowy pod skarpą (tylko one się pod nią mieszczą), to jednak bez sensu - chyba powinniśmy próbować wydostać się z tej chmury a  nie moczyć tyłki. Idziemy więc dalej, z daleka słyszymy grzmoty. Dosłownie chwilę później błyskawice zaczynają szaleć nad naszymi głowami. Liczymy...1,2,3, 4.bum! Burza jest 1,5 km od nas. Znaczy spokojnie, daleko.  Następny błysk i odliczanie do 3...lekki niepokój, kolejny do dwóch. Powinniśmy uciekać. Gdzie jednak uciekać, gdy jesteś w totalnej mgle na  drodze przypominającej skalną półkę? Iść dalej, czy zawracać? A może stanąć i przytulić się do skały? Nie mam w sobie zbyt wiele strachu, teraz jednak siedząc w tej cholernej mgle wśród piorunów nie czuję się za dobrze!
Burza przyszła, burza poszła, pozostał tylko deszcz (no i mokre tyłki)  Ten też zresztą miał charakter okresowy. Gdy wraz z chmurą odchodził, naszym oczom ukazywały się magiczne obrazy...




Wieczorem kompletnie przemoczeni zjeżdżamy z  gór do miejscowości Elbasan. To chyba drugie co do wielkości miasto Albanii, 120 tys mieszkańców.  Jesteśmy mocno zziębnięci, więc postanawiamy, że niezależnie od kosztów znajdziemy sobie jakiś ciepły kąt w mieście.
Nasz nocleg nie jest jakoś horrendalnie drogi (Albania poza terenami nadmorskimi jest tania), i jest on urządzonym "na bogato" pałacem ze schodami z białego marmuru. Chwilę wahamy się, bo swoim "stanem tułaczym" nie pasujemy do takich luksusów, Nie mamy jednak specjalnego wyboru- nic innego w tym mieście nie ma. Idąc do pokoju na piętrze czujemy się jak dwa winniczki - na błyszczących posadzkach zostawiamy za sobą  dwie  mokre i brudne smugi...

Pokój z wielkim mięciutkim łożem, świecącą czystością łazienka i klimatyzacją - takich warunków  nie spodziewaliśmy się spotkać. No i trochę nam te luksusy przeszkadzają - jak mamy w tych "salonach"  wysuszyć nasze mokre rzeczy?
Piotr leżał, leżał aż wymyślił - przestawiliśmy otworzoną szafę pod ścianę z klimatyzacją. Klima  nastawiona na 40 st. idealnie ogrzewała wnętrze mebla, które wypełniliśmy naszymi mokrościami. (Janusze Turystyki- tak po powrocie do domu i wysłuchaniu tej historii nazwali nas synowie)
Zabezpieczywszy sobie suchy początek kolejnego dnia  można udać się na wieczorny spacer po mieście.  Ludzie machają, pozdrawiają, wypytują, Jednak pewnie z racji braku wspólnego języka (rzadko mówi się tu w języku obcym, jeśli w ogóle to po włosku, który jest nam w zasadzie obcy) są to powierzchowne dialogi. Skąd, dokąd, po co, czy Albania jest piękna. Generalnie kilka razy w tej podróży udaje się nam jednak przeprowadzić dłuższe rozmowy.  Wszystkie informacje  "ogólne" które  tu opisuję pochodzą właśnie z takich rozmów (niekoniecznie muszą więc być do końca prawdziwe - to subiektywna prawda widziana oczami najczęściej biednych, acz pełnych nadziei i miłości do ojczyzny ludzi)


Rano zadajemy sobie pytanie: dokąd dalej? Ja nie mam wątpliwości: przed wyjazdem jeździłam z Klemonem palcem po mapie i znaleźliśmy nieopodal Vlory cudowną zatokę - wąski pas lądu wchodzi tu w morze wysokimi górami. Jedziemy zobaczyć ten magiczny zakątek!
Na mapie droga nie wydaje się być fajna - im bliżej do morza tym teren robi się bardziej płaski i gęściej zasiedlony. Nie uciekam przed ludźmi, ale gdyby nie liczne sady mandarynkowe, i gaje oliwne to byłoby tu naprawdę brzydko i nudno. Do tego te burze i oberwania chmury...,może  więc pociagiem?
Jedziemy na stację. Tory są, ale zarosły, nic tu już nie jeździ.
Asfalt na drodze (na mapie zaznaczonej kolorem czerwonym) raz jest, potem nagle się urywa, by znów się pojawić..Ruch jest tu  całkiem spory, ale nikt takimi detalami sie nie przejmuje -  zarówno samochody jak i osły (niestety, tu na nizinach to zdecydowanie rzadki widok) suną sobie w swoim (nie za szybkim) tempie do przodu.
 Kawka w miejscowości Cerric. Małe to miasteczko,  niby cywilizacja, ale wchodząc do kanjpy mam zapewnione, że wszystkie męskie oczy skierowane będą na mnie - samica w knajpie?!
Nieopodal ustawiają się busy - to podstawowa forma transportu publicznego w Albanii. Nie ma tu jednak jakiś rozkładów jazdy itp - jak się pojazd wypełni, to pojedzie. Czasami może to potrwać pięć minut, czasami godzinę, czy dwie - co za różnica? Dla umilenia czasu oczekiwania na placu ustawiono głośniki z radosną albańską muzyką - przy niej (mimo wiszących czarnych chmur i drobnych opadów) cały plac wydaje się radosny. Aby wysycić się do końca uczuciem szczęścia   kupuję sobie suche  spodnie.
Udziela się nam ten spokój ludzi. Mimo panującego tu wszędzie bałaganu chyba potrafilibyśmy tu żyć..

Lushnja. Kolorowy fragment miasta :)

Lushnja. Zadziwiające miasto. A może to my wjeżdżamy do niego z jakiejś dziwnej strony - długa aleja świeżo wybudowanych, jeszcze (a może ciągle?)  pustych bloków, nowo oddane szerokie chodniki  a na nich spacerowicze - grupy starszych panów w garniturach. Deptak ma może z 1,5 km długości, tak więc mężczyźni  po dojściu do końca zawracają i idą w drugą stronę. Dla kontrastu do tej chodzącej elegancji tłum brudnych (ale roześmianych) cygańskich dzieci rzuca się  na nasz rower, co kończy się zaginięciem Piotra rękawiczek.
Dziś znów hotel - skusił nas ceną - mniej niż  30 zł od osoby ze śniadaniem. No dobra, hotel jest
specyficzny (w zasadzie nie jest oznakowany), obsługa nie mówi słowa w obcych językach (ale za to się pięknie uśmiecha),  okno mamy na jakąś malutką ciemną studnię, ale jest czysto, woda w kranie leci i robaków nie stwierdzamy. Nocleg w mieście ma swoje dobre strony - można przyjrzeć się życiu miasteczka. Wybieramy się więc i my na spacer deptakiem, a potem do parku. Tu oprócz małego wesołego miasteczka (chyba w każdym napotkanym mieście takie spotykamy) tłumy mężczyzn z pasją i zaangażowaniem oddają się grze w...domino.
Niewiarygodne, że można się tak angażować w tak banalne rozgrywki! Wszystko odbywa się jednak w sympatycznej atmosferze i bez alkoholu (nie wiem czy już pisałam, że podczas całej podróży nie spotkaliśmy ani jednej pijanej osoby?)
Jeszcze tylko rzut oka na starszą część miasta (tradycyjnie - obdrapane mury, małe sklepiczki z zagadującymi nas miło ludźmi) stację i tory kolejowe - hm, nie wiem kiedy jeździł tu pociąg , ale nie było to z pewnością w ostatnich latach...
Tu chciałabym dać drobną podróżniczą dygresję -
po kilku dniach deszczowych podróży nasze rzeczy przestają się dzielić na czyste i brudne, a jedynie  na mokre i suche. Nasza codzienność sprowadza się do myśli - czy mam jeszcze coś suchego? Jakie są konsekwencje takiego spojrzenia na rzeczy? - hm, wymyślcie to sobie sami.
Z powodu intensywnych opadów deszczu, podmytych dróg i mostów, tego dnia w Albanii zamknięto wszystkie szkoły..




Poranek fatalny - leje. Wyjść z ciepłego pokoju i od razu zmoknąć to chyba jeden z gorszych scenariuszy. Ale cóż robić - siedzenie tu  i oglądanie mapy jest bardziej pozbawione sensu niż dalsza droga (ku nieodkrytemu!)  w deszczu...
Przed wyruszeniem widzimy,  że mamy kompletnie rozwaloną oponę, spod której wyłazi dętka. Dzieciaki (będąc tu zawsze pytaj dzieci - one uczą się języków obcych w szkole!) wskazują nam drogę do punktu naprawy rowerów. Tu gestami (cholera jasna, akurat z tym jest problem - pionowe ruchy głową są tu odbierane jako "nie", a poziome jako "tak" - ciągle o tym w emocjach chwili zapominam) i uśmiechami (te na szczęście wszędzie na świecie są odbierane jednoznacznie) załatwiamy wymianę opony na nową. To znaczy wyglądającą na prawie  nową (to punkt handlujący używanymi częściami rowerowymi), bo pomalowaną sprayem na czarno. Zaangażowany w niesienie nam pomocy człowiek również myje nam tandem z błota (hm za 20 min będzie wyglądał tak jak przed myciem) i oliwi. Dobrzy tu są ludzie...
Tymczasem  leje coraz bardziej. Piotr w środku takiego oberwania chmury zatrzymuje rower  i  postanawia złapać stopa (już widzę te tłumy ochotników chcących przewieźć tandem z dwójką wariatów. No dobra, daję mu postać tylko pięć minut, ale moim zdaniem to o pięć za dużo). Droga wzdłuż wybrzeża duża i ruchliwa, nieprzyjemnie. Nastrój naszej "wycieczki" robi się ciężki. W (przemoczonej) głowie jedna myśl: "po cholerę ci te podróże, wysiłki i całe to mokre piekło".  Marzę o domu, własnym ciepłym łóżku, gorącej herbatce z cytryną i dobrej książce (marzenia w takiej chwili każdy ma chyba nieco inne. Piotr, o czym marzysz? Czyżby o tym, by żona w końcu nie zrzędziła?) Dodatkowe atrakcje dzisiejszej drogi potęgujące niemiłe myśli: facet zatrzymuje przed nami samochód, wywala stertę śmieci na jezdnię, odjeżdża. Kawy w knajpie brak, bo akurat  nie ma prądu.
Owieczka..
Obiad (w końcu udaje nam się dorwać kawałek owcy, którą wszędzie tu przy drodze widujemy kręcącą się na ruszcie, ale zwykle o "nieobiadowej" dla nas porze) kosztuje nas prawie podwójnie w stosunku do przyjętych cen - miła kobieta okazuje się wykorzystać sytuację, że skupiliśmy się na znalezieniu porozumienia w kwestii menu (nie mówi żadnych słów w obcych językach), kompletnie zapominając o cenach.
Każda, absolutnie każda  podróż ma takie swoje gorsze chwile.... Jednak gdy po południu stajemy na wzgórzu i spoglądamy w dół na Vlorę  i Adriatyk, całe napięcie dnia spływa do  turkusowego morza...
Jest gdzie rozbić namiot (wzgórza porośnięte oliwkami), ale popaduje, więc szukamy innych, suchszych rozwiązań. Trafiamy  do taniutkiego schroniska turystycznego- taki mały, nieco zapuszczony domeczek jednorodzinny. W niewielkim ogródku trochę śmieci, trochę zgniłych granatów i mandarynek, W środku czysto, ale jest tylko jedna, mocno śmierdząca toaleta. Jesteśmy dziś jedynymi gośćmi ("jacyś rowerzyści byli tu dwa tygodnie temu, ale teraz to już nie sezon na turystów, w zasadzie zamykamy na zimę") Jest tu sucho, ciepła woda w kranie, właściciel mówi po angielsku i buzia mu się nie zamyka. Częstuje nas na powitanie gorącą herbatą (bułgarska viagra) a my postanawiamy zostać tu nie jedną, a dwie noce.
Poprzednimi właścicielami domku byli znani architekci (projektowali wiele budynków i przestrzeń komunalną w tym mieście). Wyprowadzając się zostawili tu swoje książki- wyniki zagranicznych podróży. Wszystkie są po rosyjsku i wszystkie o architekturze. Nasz gospodarz-Festin mówi, że za komunizmu było normalnym, iż  wszystkie wzorce architektoniczne przychodziły do  nich z Bajkału. Jak trzeba było nowy plac urządzić czy urząd postawić- delegacja jechała do Rosji i szukała inspiracji.
Wieczorem jedziemy pooglądać miasto. Ciężko tu już dziś znaleźć te radzieckie wzorce - zaczynają tu królować wysokie apartamentowce  i świeżo wsadzone w ziemię wielkie palmy.  Na nasze szczęście o tej porze roku turystów tu nie ma a plaża jest pusta...

"Nasz" cypel

Kolejny dzień zapowiada się fajnie - wyprawa na "nasz" cypel. Bez bagaży  nasz rower sunie niczym motor i już po godzince jazdy wzdłuż morza jesteśmy prawie u celu. Niestety wjazdu na cypel strzegą żołnierze- to teren wojskowy i nie ma możliwości by tu wjechać. Pech!
No dobra -w takim razie pojedziemy  bardziej na południe. Jest w  miarę ciepło, nie pada, przed nami wysokie góry (ok 1500 m, ale wydają się wyższe - wszak zaczynają się tu dokładnie na poziomie "0")
Jedziemy, podchodzimy, znów jedziemy. Im wyżej, tym chłodniej. Ale widoki na okolicę przepiękne. Tuż przed szczytem łapie nas zimna ulewa (w lesie leżą płaty śniegu). Na szczęście chwilę później pogoda  się poprawia i możemy oglądać przepiękny widok - zachód słońca nad Adriatykiem widziany z gór...
1200 m n.p.m. W dole Adriatyk....

Wieczorem znów docieramy do Vlory i morza, w ciszy przez chwilę siedzimy na plaży.. Jest cudnie. Nie wyobrażam sobie jednak tych wszystkich miejsc w szczycie sezonu - wielkie hotele, wąskie plaże, bałagan- dodając do tego wielotysięczną rzeszę plażowiczów musi być tu upiornie. Jak dobrze, że nie musimy tego doświadczać!

Patrząc na mapę odkrywam kolejną atrakcję - Park Narodowy Pisha Divjakes. To  laguna w drodze na północ, czyli w miarę po drodzę - czas bowiem  zacząć odwrót, ku Tiranie...
Laguna kojarzy nam się jakoś tak rajsko -  błękity wody i piękna przyroda.  W naszym cudownym przewodniku czytamy, że plaża ma w tej okolicy 200 m szerokości -  z pewnością znajdzie się więc na niej sporo miejsca na nasz namiot.
Włączam nawigację w GPS-ie - jeśli nie chcemy jechać drogą główną, to na tych pobocznych łatwo będzie zabłądzić.. Garnier, jak Garnier - czy to w kraju czy na zagranicznych występach lubi sobie pokluczyć. Jedziemy więc dziś bitymi drogami przez wioseczki, w których nasza obecność wzbudza prawie sensację. Niektóre mieściny wyglądają naprawdę strasznie - brudne, szare slumsy. W takich miejscach możemy się zatrzymać, zapytać o drogę, porozglądać się. Przyzwoitość nie pozwala nam jednak wyjąć aparat i fotografować tę prawdziwą ludzką biedę..


Divjakie. Świeżo zrobione chodniki, kolorowo pomalowane domy. To z pewnością efekt nowo powstałego parku narodowego i spodziewanego ruchu turystycznego. Szybko robimy zakupy na wieczór (i poranek) i pędzimy do "mojej" laguny..Okazuje się, że rzeczywiście bardziej "mojej" niż Piotra, bo to (lubiane przeze mnie) tereny  mocno bagienne, do tego z całą chmarą wielkich (mniej lubianych) komarów. Uciekamy przed moskitami nad morze.  Tu jest jeszcze mniej sympatycznie- wielka fala deszczów (największa od 10 lat) podniosła poziom rzek. Te zmyły wyrzucane przy nich masowo śmieci i zaniosły do Adriatyku. Plaża 5 km od ujścia rzeki Shkumbin jest więc wielkim wysypiskiem śmieci. Nie, to nie kilka butelek i torebek wzdłuż linii morza - to warstwa śmieci całkowicie pokrywająca szeroką plażę.Stojąc tu od razu ogarnia nas jedna, przygnębiająca  myśl: dokąd zmierzasz Świecie?
Oczywiście nawet w tak koszmarnym miejscu  można wykonać piękne zdjęcia. Proszę:



 Za pół godziny zachód słońca. Musimy się więc pospieszyć, by znaleźć jakąś inną miejscówkę na namiot. Wyjeżdżamy z laguny (komary!) i jedziemy szosą. Teren jest tu płaski, pozbawiony drzew i dość gęsto zabudowany. W ostatniej chwili przed zmrokiem znajdujemy jakieś krzaki - tu nie będzie nas widać z drogi, a jedynie z gospodarstw. Czyli bezpiecznie. Kończymy rozbijać namiot gdy zjawia się dwójka  ludzi. Niespecjalnie znają języki obce (on mówi trochę po włosku, my po hiszpańsku, minimalne porozumienie więc jest) rozumiemy jednak, że chodzi o jakieś niebezpieczne zwierzęta, które zjadły już trzy osły w okolicy i nas również mogą skonsumować (oj, osły z nas przecież w krótkich spodenkach).  Po krótkim namyśle zapraszają nas na nocleg do siebie.
Duży, bogaty i czysty dom, podobnie jak właściciel buty zdejmujemy jeszcze przed schodami (zamokną kompletnie w ciągu najbliższej godziny)
Wita nas mama pana domu i dwójka małych dzieci. Dziadek w pracy, pradziadek śpi (gdy się obudzi przywita nas  szczęśliwy po rosyjsku "zdrastwujtie towariszczi" ) Piotr wyciąga komórkę z internetem (kupiliśmy go za równowartość 30 zł na samym początku wyprawy. Nie powiem, sieć że jest wszędzie, ale w wielu nawet dzikich miejscach bywa) i włącza translatora. No, to dobre wsparcie dla naszego koślawego hiszpańsko-włoskiego dialogu...
Kieliszek alkoholu na wejście, drugi do kolacji. Z "procentów " to wszystko. Uff...W czasie wizyt "podróżnych" to właśnie alkoholu i braku możliwości odmówienia gospodarzom obawiam się najbardziej.
Pani domu szydełkuje. Cały dom pełny jest serwetek i makatek jej produkcji. Podziwiam i zachwycam się tymi misternymi, pracochłonnymi dziełami, dostaję więc jedno w prezencie.
Alban (gospodarz) opowiada nam o gościnności Albańczyków. W czasie wojny jugosłowiańskiej każda rodzina w ich wsi przyjęła do domu dwie rodziny uchodźców z Kosowa.
- To naturalne - powiedział - gdy ludzie są w tak trudnej sytuacji trzeba im pomóc.
Żyli tak z nimi  przez ponad rok!.
Gdyby uchodźcy zjawili się w moim mieście szukałabym dla nich pomocy (wszak nie zatraciłam jeszcze w sobie  empatii) Znalazłabym pewnie schronienie w jakiejś szkole, zorganizowałabym zbiórkę koców i jedzenia. Nie wiem jednak, czy stać by mnie było na zakłócenie mojego własnego, rodzinnego życia i przyjęcie ich do domu. Muszę się poważnie zastanowić, czy nie za egoistycznie stawiam swoje granice..


Wyśmienite jedzenie - kaczka, przepyszne sery (produkcja owczych i kozich serów jest źródłem utrzymania tej rodziny) lampka dobrego wina. Gdy dwuletnia córeczka gospodarzy płacze zbyt długo, też dostaje trochę wina i idzie spać. Patrzę przerażona, choć wiem, że mimo tego (sporadycznego przecież) alkoholu wyrośnie z niej dobry i pogodny człowiek, jak jej rodzice.
Jeszcze nie wyjaśniłam kwestii "niebezpiecznych zwierząt" - to miały być wilki. Rozśmieszyło nas to bardzo- gdyby miały nas zjeść, to miały na to okazję w górach. Tu, wśród ludzi z pewnością bylibyśmy bezpieczni. Gdy  jednak pioruny i burze budzą nas w środku nocy i nie dają zasnąć, czujemy wielką wdzięczność do naszych gospodarzy - nasz namiocik prawdopodobnie przypominałby właśnie basen kąpielowy...
Rano leje. Przywykliśmy już  do tego na tyle, że nie psuje nam to specjalnie nastrojów. Opuszczamy gościnny dom i ruszamy na autostradę -  padać ma cały dzień, nie będziemy podziwiać widoczków - musimy  szybko i sprawnie dotrzeć do Durres, skąd mamy  40 km do lotniska w Tiranie - jutro samolot powrotny.
Ale czy można po autostradzie rowerem? Hm, widzieliśmy, jak ludzie jeżdżą pod prąd na rondzie (bo krócej), widzieliśmy jak podróżują w nocy bez świateł. Nikt się tu specjalnie nie przejmuje przepisami, więc i nami się nie przejmie.
No i mamy rację - pięć minut po wjeździe na autostradę mijamy zaprzęg - dwukołowy wóz ciągnięty przez muła.
Sama autostrada to zwyczajna dwupasmowa droga,  pozbawiona  wszystkich nakrywek do studzienek, wiec lekko niebezpieczna.  Dzielny Piotr daje jednak radę!

Durres -  spory kurort, teraz  po sezonie. Znów znajdujemy tani hotelik (tym razem "na wypasie" - okna naszego maleńkiego pokoiku wychodzą bezpośrednio na wzburzony Adriatyk). Mokrych rzeczy już nie suszymy - jutro powrót do domu...(eh, nawet jak leje, wieje i jest buro to nie tęsknię  już za ciepłym łóżkiem, a jedynie za dziećmi)
Duże, prawie puste miasto, bezludna (ale posprzątana) plaża, na krótkie chwile przestaje nawet lać. Morze wyrzuca na brzeg dziwne  brązowe kulki, które zbieram do pudełka.
- a jak w środku siedzi jakiś potwór? -zapytał Piotr.
Jakiś "Obcy"? Super! W domu czeka nas więc kolejna przygoda!








* alb. Albania



























7 komentarzy:

  1. Po lekturze zatęskniłem... Podejrzewam, że Malita coś tam swoje palce maczała co do wyboru kierunku jazdy :-)

    OdpowiedzUsuń
  2. Cos mi sie komentarz nie dodal :-)
    Dla mnie najpiekniejsza czesc Albani zaczyna sie od przeleczy Llogara i ciagnie na poludnie, nad morzem. Jest bardziej grecka niz albanska. Omijac trzeba tylko wieksze miejscowosci typu Ksamil i Saranda, ktora moje dzieci ochrzcily "żenadą". Droga nad morzem piekna, kreta i doskonale utrzymana. No i jedzenie - bajka. Pyszne i za grosze. Czlowiek nie czuje sie naciagany i oszykiwany. Jednak za kilka lat, kiedy Albanie odkryje wiecej "europejczykow" wyjazdy tam w sezonie nie beda mialy sensu. Teraz odpoczywaja nad morzem glownie Albanczycy z kraju i ze swiata, a infrastruktura juz nie wytrzymuje. Wszedzie powstaja nowe wysonie hotele i wszystko zagracaja.
    Natomiast wnetrze Albani zupelnie inne - duzo ubozsze, a drogi pozostawiaja wiele do zyczenia.

    Pozdrawiam

    Qzca

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie Albania (ta do której mam nadzieję szybko powrócić) to dzikie góry...
      PS. Pamiętam nasze nocne spotkanie pod pomnikiem - ciekawe kiedy następne? :)

      Usuń
    2. Jakos ostatnio troche przystopowalismy z poszukiwaniami. Wiosna chcialbym wznowic zabawe - kilka sciezek mamy rozpoczetych i warto by bylo je zakonczyc (na przyklad zyrardowska :-))

      Pozdrawiam

      Qzca

      Usuń
  3. Nigdy nie byłem na Bałkanach, ale coś czuję, że muszę się tam wybrać ;).

    OdpowiedzUsuń