poniedziałek, 29 lutego 2016

Zasnąć jak niedżwiedź

    Pamiętam to jak dziś... to było sześć lat temu, pod koniec lutego. Brałam prysznic po kąpieli na basenie, gdy podeszła do mnie znana jedynie z widzenia kobieta. Wskazała na moje posiniaczone ciało i powiedziała: – Masz chyba kłopoty. Może chcesz o tym z kimś porozmawiać?


    To była przełomowa zima. Poza nielicznymi wyjątkami wszystkie jej poprzedniczki kojarzyły mi się ze słowem „przeczekać”. Tej zimy przyszli do mnie synowie i oznajmili, że chcą uczyć się jeździć na desce. 
– Wiedziałam, że tak będzie – pomyślałam i zabrałam się za poszukiwanie odpowiedniej górki na ferie. Bo mimo że nie darzyłam większą sympatią wyciągów i całej tej narciarskiej kultury, wiedziałam, że absolutnie nie powinnam ograniczać pozytywnych pasji moich dzieci. A że nie potrafię ani chwili stać bezczynnie i przyglądać się, jak inni są w ruchu, to (z pewną niechęcią) zaczęłam myśleć również o sobie jako o przyszłej snowboardzistce.
Początki były dramatyczne – deska nie jest najprostszym do opanowania sportem, zwłaszcza jak nie jest się już dzieckiem. Co stajesz, to znów leżysz na śniegu. Do tego każdy upadek jest nie tylko niespodziewany, ale i niezwykle bolesny. Jednak rodzinny duch rywalizacji zadziałał – jeśli im wychodzi, to i mi musi się przecież kiedyś udać. Poza tym w tej mniej komfortowej sytuacji było nas dwoje: ja i mój mąż. Mimo porażek, nie odpuściliśmy. Po dwóch tygodniach ciężkiej walki potrafiliśmy już jako tako przemieszczać się z góry na dół. I okazało się, że jest to niezwykle przyjemne zajęcie!
Wielkie siniaki na ramionach, tyłku i udach jeszcze długo po feriach przyciągały ukradkowe spojrzenia ludzi na basenie (Nie pisałam Wam jeszcze, że zimą lubię też pływać? Oczywiście od basenu wolę dzikie jeziora, ale wciąż nie zimą). I to właśnie wtedy podeszła do mnie wspomniana dziewczyna…
Dziś snowboard to nasz drugi po rowerze sport rodzinny. Wszyscy czekamy na zimę, na pierwszy śnieg i mróz. I mimo że mieszkamy na nizinach, zimą nasze serca uciekają w góry.
Zbliżają się ferie. Powoli szykujemy sprzęt narciarski. Ja oczywiście przygotowuję też rower (zimowe opony założyłam dawno temu, ale jakiś przegląd przed górskimi podjazdami wypada zrobić). Moja ośmioletnia córka (która z racji młodego wieku jeździła do tej pory na nartach) w tym roku zamierza podjąć swoją walkę z deską. Wiem, że da radę – to dzielna dziewczyna! Nadąża za nami na wyprawach rowerowych, da radę i teraz!
No właśnie – zimowe rowerowanie. Sąsiedzi patrzą na mnie jak na wariatkę, gdy przy tęgim mrozie wychodzę się przejechać. A ja nie widzę w tym niczego nadzwyczajnego. Dlaczego jeżdżenie na łyżwach i nartach jest czymś normalnym i oczywistym, a zimowa jazda na rowerze jest pojmowana jako oznaka dziwactwa lub (dla odmiany) bohaterstwa? Zimowe opony zapewniają bezpieczeństwo, strój narciarski ciepełko. A czyż nie jest cudowne kręcenie ósemek na świeżym porannym śniegu? Czyż nie jest cudowną muzyką trzask łamanego oponami lodu na zamarzniętych kałużach? A kopanie rowerem w głębokim śniegu? A ślizganie się po lodzie? Tyle niepowtarzalnych okazji do codziennego zapomnienia się, do wyciagnięcia spod ciężkiej pierzyny naszych dziecięcych emocji! 
Mróz, śnieg, wiatr – czasami chciałoby się zasnąć jak niedźwiedź i obudzić wiosną… Mam nadzieję, że to nigdy nie będą moje słowa – życie jest zbyt piękne, by chcieć je przesypiać z tak błahego powodu! 


Rowertour 2/2016

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz