poniedziałek, 22 lutego 2016

Radość, czyli krótka zaległa opowieść jesienna

Wielką radością jest jazda na rowerze w zapachu przejrzałych gruszek rosnących wzdłuż drogi.
Wielką radością jest słuchanie na żywo muzyki poważnej. 
Największą jednak radością  jest dla mnie umiejętność znajdowania sobie powodów do radości...


09.2015
Znów ruszam. Na krótkie chwile przestaję być szefową, żoną, matką, a staję się  rowerowym włóczęgą. Nie muszę podejmować żadnych ważkich decyzji, nie jestem za nikogo (poza sobą) odpowiedzialna.
Na wyjazd decyduję się ja zwykle spontanicznie - inaczej się nie da. Zawsze jest "coś" do zrobienia, zawsze coś się zawali, zawsze ktoś będzie tęsknił. Ale kiedy czuję, że  nie łapię już rytmicznego oddechu to wiem że muszę jechać,  bo z przyduszonej matki, żony i szefowej nikt nie będzie miał pożytku.

Gdzie tym razem? Inspiracje są dwie: Pierwszą jest stacja kolejowa w Mokrej Prawej, małej wiosce pod Skierniewicami. Byłam tu tydzień temu i odkryłam, że w tej miejscowości zatrzymują się pociągi pospieszne jadące na południowy zachód. Dużo pociągów. I zapewne długich, bo krótki betonowy peron doczekał się kilkudziesięciometrowej drewnianej przybudówki...
Tak więc kierunek mniej więcej określony. Druga inspiracja czeka na mnie w kalendarzu. Tu zapisałam sobie, że w sobotę w Gostyńskiej Bazylice ma być piękny koncert...
Gostyń jest 300 km ode mnie, nie dam rady dojechać tam z moimi tobołkami w jeden dzień. Ale patrzę na mapę, na rozkłady jazdy w Mokrej i ustalam, że podjadę do Ostrowia Wielkopolskiego - to mniej niż 100 km do celu. A jak trochę zboczę ze szlaku, to i się zmęczę i o Dolinę Baryczy zahaczę.
Tak więc wstaję w sobotę o nieludzkiej godzinie czwartej rano i wyglądam przez okno. Ciemno, pada.
O świcie nieco mokra (absolutnie mi to nie przeszkadza - wizja włóczęgi  cieszy mnie  w  każdych warunkach pogodowych) docieram do Mokrej Prawej.
Trochę podsypiam w pociągu (niewiele, bo konduktor sprawdzający bilety postanowił, że zostane odbiorcą jego opowieści. Oczywiście o złych czasach, które nie pozwalają konduktorom być bogatymi i radosnymi. Ech,  ludzie zawsze znajdą powody do jęczenia..)
Wszyscy pytają się mnie jak ja to robię, że mam tyle przygód? Nie wiem. Nie odczuwam mojej drogi jako wielkiej przygody. Ot jadę sobie wesoło z własnymi myślami. I wiem, że coś nowego odkryję- wystarczy oddać się uważnej  drodze.
Już po kilku kilometrach jazdy szosą Garnier postanawia, że udamy się do lasu. Najpierw bita droga, potem kocie łby, a po dwóch stronach drogi stare grusze. Droga mokra i śliska - zgniłe gruszki ścielą się gęsto pod drzewami tworząc coś na kształt mazi. Słońce na chwilę wychodzi zza chmur, krople na liściach  powoli zamierają. I gdy z niemałym uczuciem satysfakcji rozjeżdżam kołami te gruszki,  ich słodki aromat wprowadza mnie w absolutny błogostan...Staję i chłonę ten zapach - cóż za rozkosz! Tysiące przejechanych kilometrów, a ja czuję tę słodycz chyba pierwszy raz w życiu! A może mam po prostu krótką pamięć? Tym lepiej!

Dziś moja włóczęga jest ograniczona w czasie- wieczorem w Bazylice Świętogórskiej czeka na mnie koncert w wykonaniu Capella Cracoviensis. Będzie Bach, Mozart (jakieś lekkie "klasyki") i to, na co czekam najbardziej: Msza Nelsońska Haydna. Wiem, wiem, większości z Was niewiele to mówi. A że o muzyce pisać nie potrafię (są od tego inni fachowcy). to będzie krótko: kiedyś, dawno temu, Boga w kościele przywoływano nie tylko smętną mową księdza, ale i cudownymi kompozycjami pisanymi na orkiestrę i chór. Tak cudownymi, że obecność Boga  stawała się niemalże oczywista. Dzieło, do którego wysłuchania tak śpieszę, to klasyk tego gatunku...
Skoro już weszłam na tematy religijne: dziś dane mi było wysłuchać Słowa Bożego już w południe (nagrzeszyłam jakoś bardziej niż zwykle czy co?) - niósł je wiatr po polu...
Na początku nie wiedziałam, co to za dźwięki. W miarę drogi powoli dotarł do mnie język włoski, potem domyśliłam się że to słowa papieża. I cóż w tym dziwnego? No nic, poza tym, że byłam w szczerym polu a słowa wydobywały się z....wnętrza pobliskiego silosu. Próbowałam zajrzeć do niego - bezskutecznie. Nikogo w pobliżu. Święty silos pozostał więc niewyjaśnioną zagadką.
Postanowiłam sobie, że zmęczę się przed koncertem doszczętnie. Wtedy nawet mój umysł nie ma już sił na analizy i uciekania w  myśli natrętne.  Muzyka pójdzie więc prosto do serca.. Tak więc po dłuższej przejażdżce po leśnych ścieżkach (jak zwykle zabłądziłam, Doliny Baryczy w zasadzie nie owiedziłam a kilometrów kupę i tak wykręciłam)  ledwo żywa docieram do Gostynia. I tu pułapka - jak ja taka nieświeża wybiorę się na koncert? Nie przemyślałam. Trudno. Usiądę z boku.
Piękna bazylika na wzgórzu, zmierzch, eleganccy ludzie i jedna taka w przepoconym polarze i z błotem na twarzy. Zostawiam rower przed kościołem  i jako swoisty kontrapunkt dołączam do tego pięknego obrazu...
Koncert....pisałam już, że nie umiem opowiadać o muzyce. Przeżywać umiem. Napiszę może tyle, że nie zwiodłam się. Łzy wzruszenia same popłynęły...
Po koncercie, późnym wieczorem jako jedna z ostatnich wyszłam przed bazylikę. Ciemno, chłodno. Wyciągałam własnie latarki by bezpiecznie udać się na nocleg w okoliczne lasy gdy z mroku wyłonił się człowiek. Czekał tu na mnie. No może nie konkretnie na mnie, ale na właściciela tego objuczonego roweru.
- a Ty się tak po nocy sama nie boisz? ..Ja też jestem survivalowcem. Nawet na taki koncert zabieram ze sobą cały sprzęt - to mówiąc rozchylił kurtkę a moim oczom ukazały się liczne torby i torebeczki umocowane przy pasku.
- pokazać?
No niekoniecznie. Noc, zimno, ciemno i ja sama pod kościołem z nieznanym poławiaczem przygód. Jeszcze  tylko prezentacji ostrych noży mi tu  brakuje..
Adrian okazał się być przemiłym człowiekiem. Zmartwiony moim losem włóczęgi (zimna noc się szykuje) chciał zabrać mnie na kolację do domu. Ja jednak podziękowałam -  moim domem miał być dziś las i namiot.Tak więc po dłuższej rozmowie i  wymianie telefonów odjechaliśmy każde w swoją stronę...
Noc, las, namiot. Tego nie będę Wam opisywała, bo robiłam to już wielokrotnie. Uwielbiam ten stan. Są  dziki pod namiotem, pająki i żaby. Atrakcji do wyboru, do koloru.
Rano budzą mnie niepewni swojego losu grzybiarze a w zasadzie ich szczekający pies. Otwieram namiot. Zimno. Na mój widok jazgoczący Azor zostaje zabrany na ręce. Moje wesołe: "Proszę się nie bać, nie jadam psów" przynosi odwrotny skutek - grzybiarze porzucają swój wolny spacerowy krok i postanawiają zainwestować w swoją kondycję - marszobiegiem odchodzą. Taka jestem straszna? Chyba nie, bo chwilę później dzwoni do mnie poznany wczoraj Adrian. Wiezie mi właśnie gorącą kawę w termosie.
Świecie mój cudowny, tyle powodów do radości mi dajesz!

-------------------------------------------------------------------------------------------------

Tyle zapisków udało mi się odnaleźć z  tej kilkudniowej podróży.  Reszta (zapisana w postaci skrótów myślowych)  zamienia się własnie w moją Radosną Niepamięć.
Daję Wam  więc tylko zdjęcia - tekst  obok spróbujcie wymyślić sobie sami. 



































1 komentarz:

  1. Ciągle biegniemy gdzieś daleko w poszukiwaniu wielkiego szczęścia i zapominamy ile radości kryje się w małych rzeczach wokół nas. Dziękuję! M.

    OdpowiedzUsuń