poniedziałek, 1 czerwca 2015

Babska jazda


W przerwie miedzy pracą, domem i wieczornym spacerem siadam przy komputerze i szukam w głowie babskiego spojrzenia na rowerowy świat. I sama nie wiem, czy je mam. Mimo wieku (mam 46 lat), mam chyba męską kondycję i potrafię zmęczyć niejednego młodszego ode mnie faceta. Mój rower nie jest różowy i piękny, a wręcz przeciwnie – jest stary, obdrapany, ma dziurawe siodełko, błoto na ramie i taśmę izolacyjną wokół dzwonka. Zwykle podróżuję samotnie, w zasadzie nie mam w sobie strachu. Gdzie jest więc ta kobieca jazda?

Mam troje dzieci, zajmującą pracę i tak jak wszyscy tylko dwudziestoczterogodzinną dobę. I w tłumie codziennych, kobiecych obowiązków znalazłam czas na rower. I to chyba jest cud? No właśnie – często spotykam ludzi, którzy mówią, że gdyby tak jak ja mieli czas, to… Nie mam w domu telewizora. I chyba właśnie ten czas, który przeciętna Kowalska poświęca na przełączanie kanałów, ja poświęcam na codzienną rowerową przygodę. Nie wiem więc nic o serialach, nie znam bieżących wiadomości i modnych talk-shows. Co zyskuję w zamian? Zwykle gdy dzieci idą spać, biorę latarkę i rowerowo zanurzam się w mrok. Nocna jazda otwiera szerokie horyzonty mojej wyobraźni – każdy mijany krzaczek może stać się śpiącym trollem, każdy szelest li- ści ma zdwojoną moc – dostarczają dużo silniejszych wrażeń niż niejeden film! Kładę się na mokrej ściółce i wpatruję się w gwiazdy. Znacie to uczucie na pewno – doświadczenie ogromu wszechświata… Przeżywam go prawie codziennie i ciągle mnie ta potęga zaskakuje! Równie często wstaję przed świtem i po kilkunastokilometrowej przejażdżce witam wstające słońce… Wiem i czuję, że to najbardziej energetyczny moment dnia! Od czasu do czasu, gdy czuję, że moje zwoje w głowie przegrzewają się od nadmiaru życiowych bodźców, ruszam w drogę. Spontanicznie i donikąd. Czasami zwyczajnie z wiatrem, czasami ku wyimaginowanemu punktowi na mapie. W sumie nieistotne. Zabieram namiot, karimatę, śpiwór (zimową porą dwa śpiwory), kawę (z ukochanym kubeczkiem), kuchenkę gazową i ruszam... Wraz z dreszczem towarzyszącym początkom podróży zapominam o wszystkim – o domu, pracy i stresach. Teraz moim problemem stają się deszcz, wiatr, mokre buty i prowiant na najbliższy posiłek. Nie wożę przewodników, oprócz podręcznego GPS-a (który pozwala mi się w trudnych chwilach zlokalizować) nie mam żadnych map. Dzięki temu miejsca, do których przypadkowo trafiam, absolutnie mnie zaskakują i mogę poczuć się jak ich odkrywca! W drodze uwielbiam poznawać ludzi. Nasze rozmowy są zwykle szczere i pozbawione zbędnych konwenansów. I nie wiem, czy to zasługa czystego umysłu drogi, czy otwartości, jaką mam w sobie podczas samotnej wędrówki. Mimo że ludzie często zapraszają mnie do siebie, zwykle nie nocuję w ich domach. Wieczorem, gdy czuję zmęczenie, rozbijam swój namiot gdziekolwiek w plenerze. Z dala od ludzi, blisko przyrody i prawdziwej wolności. I cieszę się jak dziecko, gdy w środku nocy na namiot spada śnieg lub silny wiatr smaga nim niczym żaglem – tak właśnie dzieje się prawdziwa przygoda! W zeszłym roku przejechałam na rowerze ponad 12 tysięcy kilometrów. Dla mnie to tysiące kilometrów szczęścia…

tekst ukazał się w piśmie "Rowertour " 5/2015

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz