środa, 26 listopada 2014

Z listopadowym wiatrem

No i znów odezwała się we mnie dusza włóczęgi. Musze jechać żeby wyciszyć się i złapać życiową równowagę. Nie mam  pomysłu gdzie -  niespecjalnie pociąga mnie teraz zdobywanie punktów na mapie. Interesuje mnie sama  podróż, droga, przygoda. Postanawiam więc jechać w kierunku wiatru - o tej porze roku, gdy chłód, deszcze i śniegi są i tak dużą upierdliwością , ta decyzja może okazać się być słuszną.
Wiatr będzie zmienny. W dniu wyjazdu będzie wiał na południowy wschód. Zabieram namiot, karimatę, śpiwory i ruszam właśnie w tym kierunku.





Wiatr zaniósł mnie dziś prosto do Pani Stanisławy, mojej ulubionej staruszki, którą odwiedzam regularnie podczas rowerowych wypadów w stronę  Grójca. Nie byłam u niej pół roku. Oczami wyobraźni widzę moje rozczarowanie - los w dziwnych okolicznościach odbiera mi ostatnio ważnych dla mnie ludzi, pewnie i ona już umarła...
Podjeżdżam pod dom. Przed mała chatką kłódka na furtce, a na podwórku samochód przykryty plandeką. Czyli umarła, a dzieci sobie garaż z podwórka zrobiły. Wspominam w myślach nasze ostatnie spotkanie - gdyby człowiek wiedział, że to ostatnie, to pożegnałby się przynajmniej. Ech, Przeznaczenie....
Smutno mi. Jadę dalej przez wioseczkę wolno, bezmyślnie mijam małe domki. Naprzeciwko ktoś pcha mozolnie wózek wypełniony drewnianymi skrzyniami. Mijam obojętnie. Ale zza wózka woła na mnie znajomy głos:
- pani Weroniko kochana!
Moja Stanisława!
Zsiadam z roweru i przytulam ją gorąco.
- Wózek pcham z drewnem. Sąsiadka wczoraj umarła i opał po niej zabieram. Stara nie była (62 lata miała), zdrowa, ale wiedziała, że umrze. Dwa tygodnie temu z domu przestała się ruszać .Więc jej mówię, że musi wychodzić, bo jak umrze, to nikt nawet nie zauważy. A ona mi na to, ze jak dym z komina przestanie lecieć to umrze. No i wczoraj już dym nie poszedł..
Stoimy na środku szosy i patrzymy na siebie. Mimo, że jest już staruszką, jej twarz nie jest bardzo pomarszczona a policzki ma raczej pucułowate. A oczy śmieją się jak zwykle. Cudna kobieta! Łza wzruszenia cieknie mi po policzku. Jednak żyje...
Zabieram wózek i zaczynam pchać. Protestuje.
- Ja sama muszę. Jak sobie tak dopcham to drewno do domu to i potem ogień będzie bardziej cieszył.
Mały domek babci jest nie tylko mały, ale i niski - wchodząc tu muszę robić skłon. Zielone ściany we wzorki, dwa łóżka z kopiastymi pierzynami. A na stole (przykrytym ceratą) radio. Takie stare drewniane, z pokrętłami. Zawsze gdy tu wchodzę, myślę o tym, że przeżywam magiczną podróż w czasie...
Tradycyjnie dostaję herbatę, kanapki i obowiązkową zupę (bo jak się jedzie to trzeba gorące jeść!)
- muszę się Pani czymś pochwalić . Dostałam telewizor. Nigdy nie miałam telewizora, no to już mam. Ale on nie zwyczajny. On ma antenę co fale ze słońca i księżyca odbiera.
Zanim zdążyłam zareagować już popędziła "na salony" demonstrować mi nowy nabytek.Trochę zawiedziona udaję się więc i ja w ślad za nią - pogadać chciałam, a nie gapić się w pudło.
Telewizor starej generacji. Starowinka z namaszczeniem wyciąga z szuflady pilota, siada na krześle i włącza sprzęt. Potem przez pięć minut przerzuca programy (za każdym razem pytając mnie o zgodę). Zbyt głośno nastawiony dźwięk drażni okropnie, ale siedzę grzecznie i udaję zainteresowanie. Stanisława bacznie mi się cały czas przygląda (jakby chciała zobaczyć, jaki program sprawi mi przyjemność). W końcu prosi mnie o zgodę na wyłączenie.
- bo ja to nie mogę na nich patrzeć. One wszystkie tak krzyczą cały czas, a są w gościach u mnie przecież!
Wyłączamy rumpla i nastaje spokój. Znów wracają obrazy tego magicznego domku. Żółte ściany "salonu" (to pokoik który otwiera się tylko na święta duże), firaneczki, kwitnące na różowo kwiatki w oknach, i stara cukierniczka na stole..
Stanisława siedzi odrętwiała, jakby ją ta telewizja na dłużej otępiła.
-ja wiem, ze oglądanie telewizji to takie teraz nowoczesne. Ale ja to i tak nie mogę. Cały czas ino myślę, jak oni tyle tych programów na ten księżyc posłali.....

Ledwo zdążyłam ujechać kilka, może kilkanaście kilometrów i znów ląduję na herbatce. Tym razem ciepłym domu Joli i Irka.Ściągają mnie z szosy, gdzie przystaję na chwilę aby obejrzeć zabytkową, kapliczkę. Ciepli ludzie. Rozmawiamy sobie o podróżach, opatrzności i dobrym życiu. Fajnie, że ich poznałam - to zaledwie 40 km od domu, mogę więc ich odwiedzać częściej.
W tej krótkiej podróży obcy ludzie zapraszają mnie do siebie jeszcze kilkukrotnie. Dostaję kawę, herbatę, ciepły posiłek. Dziękuję! To bardzo miłe!

Pogoda paskudna. Mżawka, zimno. Gdzie jadę? Drzewa ani drgną, wiatru brak. Na rozjazdach mogę więc jechać w tę drogę która wydaje mi się zwyczajnie ładniejsza. Nie zawsze w ten sposób można gdzieś dojechać - droga z czasem może zamienić się w mniejszą, ta w jeszcze mniejszą, a ta ostania rozpuścić się gdzieś w mokradłach. Wtedy trzeba zawrócić. I tu okazuje się, że ta sama droga widziana z drugiej strony może wyglądać zupełnie inaczej. Inna perspektywa, inny krajobraz. Dopóki oczywiście krajobraz jest, bo zmrok zapada już przed 16, gdy praktycznie dopiero rozkręcam się do jazdy.
Uwielbiam jeździć w nocy. Świat zmienia wtedy swoje oblicze i  rzeczywisty obraz ustępuje miejsca wyobraźni. Gdy nie ma się w sobie strachu (ja go w zasadzie nie mam) można zbudować sobie dowolną baśń...

Mój nocleg to bajka o wesołym Czerwonym Kapturku. Jest ciemny las, niekoniecznie wiem gdzie jestem (choć mój gps na dnie sakwy z pewnością to wie, ale po co mi ta wiedza?). Mam czerwone sakwy (zamiast kapturka) a w nich jedzenie. Tyle że dla mnie, nie dla babci. Wilka niestety nie ma, ale za to sowa pohukuje sobie przyjemnie.
Jest jeden stopień ciepła. Rozbijam szybko mój namiot i wskakuję do środka. Karimata, dwa śpiwory, ciepłe ubranie. I dwie czapki, bo uszy marzną. Nigdy nie spałam w tak niskich temperaturach w namiocie. I ekscytuje mnie ta sytuacja bardzo.
Chwilę później łapie mnie pierwszy skurcz uda. Koszmarny ból. Potem ramienia, łydki. Oblatuje mnie dreszcz niepewności - jeśli nie przejdzie, zdechnę tu sobie z bólu w samotności..ból na szczęście sam przechodzi. Dochodzę do wniosku, że wydarzył się przez gwałtowne wyziębienie - gdy jadę sobie przez świat jet mi cieplutko, gdy się zatrzymuję, to szybko się chłodzę.
Zasypiam błyskawicznie. Budzę się w nocy tylko raz- przesadziłam z warstwami ubrania i jest za gorąco. Wychodzę na moment.  Na zewnątrz lekki mróz - liście nasączone wodą charakterystycznie szeleszczą. Cisza. Pięknie tu!

Poranek. Cieplutki jakiś. Otwieram więc namiot w poszukiwaniu słońca. Dopada mnie fala zimna, a gęsta mgła nieproszona sama wpycha się do namiotu. Fuj! Ciepło nagrzanego namiotu znika błyskawicznie. Nie wychodząc ze śpiwora zakładam kurtkę i robię sobie kawę. Ciepełko wraca, wraz z nim dobry humor... Cóż za cudowny poranek! Wychodzę, rozglądam się i podziwiam moje tymczasowe podwórko. W nocy wydawało mi się bardziej tajemnicze. Teraz jest zwyczajnym  lasem sosnowym.
Wiatru dalej nie ma. Gdzie by tu ruszyć? Nawet nie pamiętam, z której strony do tego lasu podjechałam. Wyciągam więc gps. Ten las jest trochę większy - jestem w Puszczy Kozienickiej. No to poszaleję tu sobie trochę!
Ruszam na leśne drogi bez jakiegoś planu. Przecinam szosy, czasami jakieś wsie. I nagle droga kończy się wałem. Wchodzę na niego i widzę...dwoje starszych ludzi w szlafrokach zawiniętych w kołderki.  Siedzą przed swoim kamperem i wpatrują się w Wisłę. Zimno, a oni w kapciach, jakby tylko na próg domu wyszli na chwilę. W rękach gorące kubki, na kolanach gazety. Przechodzę obok, witam się - dopiero wtedy mnie dostrzegają. Natychmiast się podrywają, zapraszają na kawę i w popłochu lecą się ubrać.
Adam i Łucja kupili auto dwa lata temu, zaraz po przejściu na emeryturę. Spełnienie marzeń młodości. Jeżdżą dużo po Polsce i Europie. Ale doskwierają im już niewygody takiej tułaczki.
 Pijemy sobie kawkę w ciepłym, ogrzewanym kamperze i rozmawiamy o ciężkim losie podróżnika...Oni - na swój sposób eleganccy i elokwentni i ja-  nieuczesany i nieokrzesany dzikus z brudem za paznokciami..
- no a jak pani znajduje na dłuższą metę to niezdrowe turystyczne jedzenie?
Zwyczajnie. W dziupli.

Przypadkowe spotkanie z Wisłą i brak mostu sprawił, że dotychczasowy pomysł drogi z wiatrem szybko zamienił się w drogę wzdłuż rzeki. Przemieszczam się po wale różnymi szlakami- czasami jest to ścieżyna, czasami szosa, a czasami zwyczajne chaszcze. Ale nagła, niczym nieuzasadniona, dziecięca potrzeba przedostania się na drugi brzeg jest tak fajna, ze postanawiam się temu oddać bez reszty.

Gdzie może mnie prowadzić droga wzdłuż Wisły? Domyślałam się tego już wcześniej - Kazimierz. Dojeżdżam tu koło osiemnastej. Jestem sama na pięknie oświetlonym rynku, potem sama w kawiarni sączę sobie herbatkę i zajadam chlebowego kogutka. Wiem dokładnie gdzie chcę dziś spać - kocham wiatraki, a jeden taki króluje na skarpie wiślanej nieopodal. Ale wcześniej pojeżdżę sobie po ciemku po okolicy. Ja sama w magicznych kazimierskich wąwozach. Noc, mgła, głośno kapiące z drzew krople wody i mżawka z nieba. Śmiało można by tu dziś kręcić horrory. Bardzo lubię takie mroczne klimaty. Potem długo szukam w ciemnościach nocy "mojego" wiatraka. W końcu się znajduje. Wielki, magiczny, bez śladów życia wokół. Wyciągam sakwy żeby rozłożyć namiot. Zaraz! Nie ma jednej sakwy!! Małej, czarnej z całym prowiantem.Gdzie mogłam ją zgubić? Załamana wyciągam gps (który ma zapisaną cała moją wieczorną trasę) wypinam przyczepkę z roweru i ruszam na poszukiwania. Jestem przekonana, ze musiało to być gdzieś niedaleko - przecież zauważyłabym...ręce grabieją (zostawiłam przy sakwach rękawiczki) a latarka słabnie. No teraz mam tu prawdziwy horror!
Znajduję moja sakwę na drodze po 10 kilometrach poszukiwań. Dwie godziny wpatrywania się w mroki drogi. Zmęczona, wykończona wracam do młyna...
Dziś mróz prawdziwy. Minus trzy. Ale już mam doświadczenie - wiem że rozbijając namiot przez cały czas muszę pozostać w ruchu, żeby nie wychłodzić mięśni. Wiem, że kolację zjem już szczelnie zawinięta w śpiwór. I wiem, że rano widoki powalą mnie na kolana....
Poranne widoki....policja. Jestem przekonana, że są tu po mnie, oni tymczasem przyjechali terenowym samochodem w to miejsce w tym samym celu co ja - zachwycić się widokiem...Częstuję panów gorącą herbatą, zjadam kanapki (nie mam więcej, żeby i gości poczęstować) pakuję sakwy i ruszam....czas przedostać się na drugą stronę Wisły i zacząć wracać. Ale gdzie jest jakiś przejazd? Ten do Janowca już nieczynny, trzeba znaleźć coś innego.
Dalsza podróż na południe wzdłuż Wisły to moja walka z błotem. - obkleja mi ono rower tak szczelnie, że koła przestają się kręcić. To przez wychodzące zza chmur słonko i dodatnie temperatury - wczoraj na lekkim mrozku tego nie doświadczyłam. Zdejmuję błotniki i od razu jest lepiej. Tylko całe błoto spod kół ląduje teraz na mnie. Detal. I tak wcześniej byłam już cała umorusana..
Prom znajduję ( hm, powinnam powiedzieć, że odkrywam, bo w zasadzie czuję się jak odkrywca) po dwóch godzinach. Takie miejsce "od czapy". Żadnej wsi, tyle ze droga tu dochodzi. Wchodzę. Nie bardzo wiadomo kiedy ruszymy- czekamy jeszcze na jakiś samochód, żeby "na pusto" nie jechać. Zostawiam więc rower z boku i idę na niewielką, spuszczoną przednią platformę promu.
To w zasadzie nie prom, a "promik". Maksymalnie dwa, może trzy auta tu wchodzą. Taki cudowny pordzewiały gruchot z podłogą z desek.
Siadam na skaju, nogi spuszczam ku wodzie. Cisza. Wisła bura i tylko lekko szemrząca. Podobno bardzo niski stan. Zamykam oczy by lepiej chłonąć muzykę wody... I wtedy kapitan włącza silnik i rusza.. Najpierw ostrożnie i wolno, potem coraz szybciej. Cóż za przygoda! Siedzę na przedzie, majtam nogami nad wodą i krzyczę ze szczęścia!
-dalej!, szybciej! gazu!
Wiatr, woda, przestrzeń, echo! Czuję moc dziecka, czuję tę właśnie cudowną adrenalinę!
Przejazd trwał pięć, może sześć minut. I o tyle minut jestem teraz młodsza!















8 komentarzy:

  1. Witam
    Wspaniała relacja . Mam pytanie . Ten wiatrak ze zdjęcia gdzie się znajduję ?? Bo to raczej nie wiatrak w Mięćmierzu

    Zgóry Dziękuję za odpowiedź .

    OdpowiedzUsuń
  2. No racja . Latem to jakoś wszystko inaczej wygląda . A już miałem nadzieję że jest jakiś inny wiatrak w tej okolicy .

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  4. To tak jak ja :) . Odkąd zobaczyłem i zwiedziłem ostatni wiatrak na Roztoczu . Potem niestety wiatraki widziałem tylko w skansenach, a we wrześniu odwiedziłem ten w Mięćmierzu .
    W mojej okolicy niestety wiatraków brak . Są tylko stare młyny wodne, tez urokliwe .
    Jeśli znasz jakąś stronę z lokalizacją wiatraków to chętnie skorzystam .
    Tu opisałem wspomniany wiatrak na Roztoczu . Szału nie ma bo dopiero zaczynam przygodę z blogiem
    http://za-miedza.pl/rozne-roznosci/143/

    OdpowiedzUsuń
  5. pięknie pani opowiadasz.
    i telewizor, i kamper, i prom - cudowne obrazki, a wszystko w jednym pakiecie.
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. U babć i dziadków telewizor zawsze jest za głośno ;-) A tutaj by pasował jakiś Rubin, Neptun czy inny Jowisz... a nie jakieś pudło z pilotem.

    OdpowiedzUsuń
  7. no jak zwykle wszystko zajebiście od wstępu aż do końca. Na początku myślałem, że ten namiot i karimatę i resztę tego wyposażenia bierzesz dla zasady i wtedy pomyślałem, że zapytam cię po co ci to jak już prawie zima przecież nie będziesz spać w tym namiocie a tu się okazuje, że jednak spałaś czyli da się. Mnie też to korci - może dzisiaj kupię jakiś namiot najlepiej jedynkę ( ale nie wiem w jakiej cenie i czy ten najtańszy się sprawdzi jak będzie ciepły śpiwór. Czy udało ci się brnąc po błocie rozbić namiot i w środku mieć czysto od błota. .......... pozdrawiam hej

    OdpowiedzUsuń