piątek, 3 czerwca 2016

Bez celu

   Jak to jest jechać bez celu? O tym postanowiłam przekonać się w mojej kolejnej tułaczce. Bo mimo że zwykle jeżdżę bez ładu i składu, to jakaś nadrzędna myśl temu przyświeca: dojechać do morza, poleżeć chwilę na wschodniej granicy, wejść na Olimp itp.
Cel wyznacza kierunek, ale i zaśmieca głowę - myślisz, czy tam dotrzesz, czy zdążysz. Patrzysz na mapę i oceniasz trasę, rezygnujesz czasami z pięknej drogi bo jest w przeciwnym kierunku. No więc będzie bez celu. Zwyczajnie, przed siebie, gdzie oczy i nogi poniosą.
Tu drobna dygresja: to miała być podróż z celem:   przez Serbię i Rumunię do domu. Ale w drodze rodzinnych kompromisów została zamieniona na podróż w granicach Polski. Są to podobno też granice rozsądku - tak mówi mój mąż, który zwyczajnie się o mnie czasami boi. Rozumiem, nie protestowałam za bardzo, tylko zmieniłam datę na bilecie do Belgradu (bilet w jedną stronę) o miesiąc i dodałam do rezerwacji Piotra. Tak będzie lepiej.



Tak wiec teraz (korzystając z zaplanowanego wcześniej krótkiego urlopu)  jadę na tułaczkę w granicach państwa i rozsądku. Sprawdziłam pociągi odjeżdżające z mojej  stacji, by nie włóczyć się za długo znanymi ścieżkami koło domu. Padło na Białystok. Doskonale, bo pod tym miastem znajduje się Las Techniki - miejsce gdzie można znaleźć wyjątkowo zrobione i ukryte skarby. Ominę Wam opisów poszukiwawczych - kto chce niech sobie sam poszuka. Spędziłam tu cały dzień bawiąc się jak dzieciak. Oprócz skarbów "odnalazłam" kilka zajęcy, sarnę i  potężną żmiję zygzakowatą (przypadek sprawił, że nie próbowałam jej podnieść- z powodu jej wyjątkowych rozmiarów byłam przekonana, że to kolejny skarb-zabawka) Potem noc w lesie (kozioł mnie obszczekał. Pierwszy, ale nie ostatni raz na tym wyjeździe), i poranne pytanie: co dalej?  
Dalej nie ma planów. Dziwnie jakoś. Wsiadam  na rower i podążam...hm, może do jakiejś wody? Nie myłam się jeszcze od wyjazdu (no dobra, myłam się wczoraj i przedwczoraj  w litrze wody wieczorem. Ale co to za mycie?), popływam sobie. Jadę więc drogą do niebieskiego punktu na mapie (no taki mały cel to mogę sobie chyba wybaczyć?). Na miejscu okazuje się jednak, że  moja woda jest prawie samą trzciną. Do tego mam jeszcze widownię, w postaci właściciela domku nieopodal. Plany kąpielowe zarzucam więc i rozmawiam. Nie mam na to dziś specjalnie ochoty,  ale pokusa wejścia w inny świat jak zwyke zwycięża...facet (wiek mocno średni) nigdy nie opuścił tego miejsca dalej niż na 30 km. To u starszych ludzi na wsi częste, ale zawsze mnie tak samo ekscytuje - wydawałoby się, że w dzisiejszych czasach to wręcz niepojęte! 
Człowiek wyciera właśnie spoconą od pracy  dłoń o spodnie
- Michał jestem - i szybko zaprasza do siebie na kawę.
W takich sytuacjach chętniej idę na kawę do kobiet, faceci bywają bowiem  nieobliczalni (w swoich nafaszerowanych testosteronem głowach wyobrażają sobie czasami, że samotna kobieta jeździ po świecie w poszukiwaniu...seksu), ale co mi tam - kawa jest kawa, warto zaryzykować. Wchodzę do zadusznego domku-norki, pan domu w pośpiechu próbuje ogarnąć bałagan, po chwili  nastawia czajnik i.....pędzi po sąsiada.
- woda się zaraz zagotuje, Pani zrobi sobie kawkę, ja idę szybko po Bolka, on ma jakąś "połóweczkę", zrobimy sobie wieczorek zapoznawczy!
Do wieczorka to jeszcze daleko, zmywam się więc z chatki szybciej, niż tam weszłam.
Chłopy są jednak jakieś inne...
Wody mi się odechciało, jadę do lasu (kierunek: zielone na mapie). Przypadkiem trafiam na mokradła Biebrzy...uwielbiam! Cóż za relaks...
Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę z tego, co mnie w bagnach tak bardzo pociąga. To nie jest zapach, grząskie podłoże czy jakieś potencjalne niebezpieczeństwo - to myśl, że jest to dziewiczy teren praktycznie nietknięty przez człowieka. Wchodząc tu jestem więc swojego rodzaju pionierem - nikt przede mną i nikt po mnie...przynajmniej tak sobie wyobrażam, bo nie znam specjalnie wielu fanatyków śmierdzących kąpieli.. Takie wejście w tę mokrą, brązową zupę to zresztą zawsze jest wielka przygoda - pół godziny łażenia i zapominasz całkowicie o "suchym" świecie...
No to sobie połaziłam. Pooglądałam cudownie kwitnące kosaćce, odkryłam tojeść, którą pewnie i znałam, ale nie wiedziałam, jak się nazywa. No i oczywiście porozmawiałam  z  żabami. Uwielbiam zamierać na dłuższe chwile na mokradłach by móc potem obserwować żabie śpiewy z bliska...Skąd ten donośny dźwięk się w takich małych istotach bierze?
Po południu pojechałam ładną leśną  drogą, która (przeobraziwszy się w wiele innych) doprowadziła mnie do Knyszyna i  żydowskiego cmentarza usytuowanego na groblach dwóch stawów. Miejsce absolutnie magiczne! Tu ponad trzystuletnia historia mówi bajkowo położonym gęsto ścielącym się kamieniem nagrobnym (ponad 600 grobów)  Nie da się opisać. Trzeba poczuć.
 Dla takich właśnie spontanicznych wzruszeń  nigdy nie mam przy sobie przewodników (lub mam je na dnie sakwy) - cóż to za przyjemność pojechać i zobaczyć to, co już wyczytałam i zobaczyłam na zdjęciach? Prawdziwą przyjemnością jest odkrywanie!

Knyszyn. Znudzona młodzież w knajpie "frytkowej" (i piwnej na ich potrzeby. A może na odwrót?) pokazała mi drogę do innych cmentarzy - prawosławnego i ewangelickiego. Całkiem fajny tygiel kulturowy tu miał kiedyś miejsce. A dziś? Dziś przechodzący niedowidzący staruszek pyta mnie z niepokojem w głosie czy nie uchodźcą jakimś jestem  na tym rowerze...
Dalsza moja droga nad Narew mnie zaprowadziła (wyborem: byle nie do miasta). Nawet na moment na Green Velo się załapałam. Myślałam sobie nawet o tej Narwi w kontekście kąpieli jakiejś, ale pieniące się "coś" na wodzie mi ten pomysł skutecznie z głowy wybiło..
Wieczorkiem przycupnęłam w lasku modrzewiowym. Niedaleko piękne  ule w kolorze zielonym i fioletowym (jakoś nie robię na tym wyjeździe zdjęć. Trzeba by rano te ule sfotografować), zachód słońca i ja - cudownie zadowolona z życia.
Namiot rozstawiony, kanapki zrobione (nie pisałam jeszcze, że serek wiejski już nie może być w moim menu - zabroniony ze względów zdrowotnych. Cierpię!) , herbatka gorąca czeka (tę piję nawet w upały. Na szczęście nie wykluczona z menu). Siedzę i konsumuję buły gdy koło mnie przechodzi tanecznym krokiem  borsuk. Zaskoczona mówię mu "cześć borsuk",  ten przystaje i odwraca do mnie głowę. Trochę mnie nawet tym przestraszył - może wściekły jakiś? Gadam jednak do niego dalej. Że ładny i wypasiony i takie tam różne komplementy...i dopiero gdy postanawiam wyjąć z kieszeni komórkę i zrobić sobie z nim pamiątkowe selfie, na moment tracę z nim kontakt wzrokowy, ten czmycha (o ile borsuk może "czmychać" - nie jest to zbyt szybkie zwierzę). Nawiedza mnie  jednak nocą jeszcze dwukrotnie  budząc za każdym razem - buszuje mi w garnkach, a gdy je chowam to biega wokół namiotu.  Odnoszę nawet wrażenie, że zaprosił do tej zabawy również kolegów...

Rano. Dziś wcześnie się budzę, bo ustawiłam sobie namiot frontem na wschód i słońce dopieka od świtu. Potem kukułka czaduje...raz-dwa-trzy - liczę automatycznie. Na szczęście to nie dla mnie wróżba -  ja już wszystkie dzieci mam na świecie  i więcej nie potrzebuję. Wesołość mnie ogarnia - teraz niech moi synkowie powoli zaczynają odliczać.

Pakuję sakwy i w drogę. Jeszcze tylko zdjęcie uli. Idę tam już z rowerem - to po drodze do szosy. Staję, wyciągam komórkę i w tej samej chwili czuję pierwsze ugryzienie na plecach. Potem w głowę, potem w ramię, potem....potem biegam jak oszalała po polu pozbywając się kolejnych części garderoby. Uff...odczepiły się. Biedna i obolała (oj spuchnę dzisiejszego wieczoru!) zbieram rzeczy i zastanawiam się co dalej - dzikie pszczoły (te muszą być dzikie i niesforne jakieś- nie podeszłam przecież zbyt blisko tych uli!), a  rower leży w ich zasięgu. Przypominam sobie jednak, że miałam już niedawno podobną "pszczelą" przygodę - wtedy ze znajomym i jego dziećmi biegliśmy naprawdę daleko, zanim się te owady na dobre odczepiły. Przeczytałam potem, że pszczoły reagują na ruch. Tak więc mam dwa wyjścia: leczyć rany (pięć ukąszeń) i czekać do wieczora aż te cholery pójdą spać by odzyskać rower, bądź też spróbować bardzo powoli wydobyć moją własność z ich zasięgu. Oczywiście wybrałam opcję 2. Liczyłam się z tym, że jeszcze kilka ukąszeń muszę znieść, w dodatku ze stoickim spokojem...
Dostałam jeszcze jedno ukąszenie. Bardzo trudno było powstrzymać się przed ucieczką. Wygrałam jednak z tymi cholernymi trutniami!
Już po powrocie do domu dowiedziałam się, dlaczego pszczoły mnie kąsały  - te owady reagują nie tylko na ruch, ale również na pot. A ja po gorącej nocy w namiocie dopiero zamierzałam się  gdzieś umyć. Takie jest właśnie życie brudasów!

Green Velo w lewo, to ja w prawo...tak kolejny raz dotarłam nad Narew. Tym razem duże zaskoczenie - mały promik czekał na mnie i rower przy brzegu. Opłata 5 zł , ale tu nie ma żywego ducha...dopiero napotkany wędkarz powiedział mi, że to prom samoobsługowy. Hura! Ciągnę więc za linę na drugi brzeg, potem jadę kładkami wzdłuż rozlewisk. Kolejny mały promik. Tym razem postanawiam się wykąpać i zrobić przepierkę. No i jeszcze kilka innych moich "bagiennych" pomysłów zrealizować, ale o nich nie napiszę, bo w Narwiańskim Parku Narodowym nie można być dzikusem. Przynajmniej oficjalnie.
Promów  było cztery, ludzi zero. Piękny, cudowny, bajeczny poranek!!

Dalszą moją drogę wytycza południe - moja córka ma za trzy dni urodziny i muszę dotrzeć na czas do domu. Dla zachowania bezpieczeństwa kierunek południowy jest więc mniej więcej ok. Drugim kryterium wyboru pozostaje jednak droga, tak więc i lekko na północ może się przydarzyć. Jaka ma być ta moja droga? Zwyczajna, polna koleina, najlepiej przez pola, las lub małą wioskę. Mały dziurawy asfalcik też lubię. No i żeby po drodze były mokradła, to i bociany się przytrafią (piękny czas- małe białe główki wyciągają dzióbki do przyfruwających rodziców)
Czasami jednak zdarza się podróż i po "normalnej" szosie. Na chwilę może tak być - też przygoda. Własnie jadąc takim "samochodowym" duktem widzę gdzieś daleko i  kątem  wystawę znaków drogowych. Zatrzymuję się. To skup zlomu. Szybko się dogaduję z właścicielką, idziemy zwiedzać. Potem rozmowy przy kawce. Smutna w sumie robota
- oprócz "grubszych" złomów przyjmujemy i te drobne. Tek więc alkoholik przynosi wszystkie gary z domu (60 gr/kg!) godzinę po nim przybiega zapłakana żona. Albo "mądry Kazik" (który szkoły w mieście kończył, ale  sobie  z życiem nie poradził i zaczął pić) zbiera puszki całymi dniami i ma za to 6 zł dziennie. Na wino. Słyszę tu same  smutne  historie z wódką i winem w tle...
Alkohol niesie więcej złego niż dobrego.. Dlaczego więc żyjemy w kulturze która go na wiele sposobów wielbi?

Czyżew. Miasteczko jakich wiele. Kupuję tu chleb i wodę, przejeżdżam obok synagogi przerobionej na magazyn paszy. Nie dają zobaczyć wnętrz. Bywa i tak. A potem jadę jakąś bitą drogą do lasu, gdzie  natrafiam na masowy grób - ciągnący się w lesie prawie kilometrowy wzgórek pomieścił 5 tys, żydów. Napis z lat 50-tych w trzech językach mówi, że jedyną ich zbrodnią było to, że byli Żydami...
W Czyżewie już przed wojną nastroje były mocno antysemickie.  Spore zamieszki  były w 36 roku, były też w 37 roku (te nawet ze skutkiem śmiertelnym). Potem nastała wojna i Hitler uwolnił Czyżew od "problemu". Masowy mord dokonał się w czerwcu  41 roku...

"Żydów zaprowadzono do budynku szkoły we wsi Szulborze. Niemiecka i polska policja kazały Żydom oddać cenne rzeczy i pieniądze. (....) Wyprowadzono wszystkich na podwórze szkoły i podzielono na trzy grupy: mężczyźni, kobiety i dzieci. Mordercy zabijali dzieci na miejscu, na oczach ich rodziców - chwytali je za nóżki i rozbijali o drzewa na podwórzu. Następnie załadowano na samochody mężczyzn, kobiety i martwe dzieci i zawieziono kilometr za wieś, do lasku koło Mianowa. Tam znajdował się dół głęboki na trzy metry, przygotowany przez władzę sowiecką na potrzeby kolei. Po wyrzuceniu Żydów z samochodów, strzelano do tłumu i wpychano do dołu. Wrzucano martwych i żywych". Z tego powodu jeszcze kilka dni po masakrze poruszała się tam ziemia i wystawały nie całkiem zasypane części ciał zamordowanych" (źródło: Archiwum Żydowskich Akt Historycznych)


Przerażające. Boję się, że w obecnej sytuacji z napływającą falą uchodźców sytuacja się powtórzy. Na razie odczłowiecza się tych ludzi. Mówi się głośno o tym, że to zwyrodnialcy i bandyci (no i że czyhają na naszą ciężko zarobioną eurokasę)   To wstęp do tego, żeby ich z naszego "supereuroświata" przy biernym milczeniu narodów jakoś usunąć. Obym nie miała racji!



Docieram do Bugu. Chciałam się tu wykąpać. Z brudu i smutnych myśli. Ale ta rzeka się do tego chyba jednak nie nadaje - czarna piana przy brzegu skutecznie odstrasza. Tak więc przejeżdżam na drugą stronę, kupuję litr wody i znajduję sobie nocleg w lasku. Nie bez problemu, bo tereny tu dość podmokłe.  Gdy już (wykąpana w tym litrze wody) siedzę w namiocie odkrywam, że rozbiłam się nieopodal torów kolejowych. Całą noc jeżdżą  tu pociągi towarowe..

Poranek. Mrówki próbują wejść mi do otwartego namiotu. Z pozycji horyzontalnej widzę  kwitnące bzy i poziomki , w oddali bocian wolno przechadza się po soczystej łące.  Życie jest takie piękne!
Ruszam rano wzdłuż Bugu- nie oglądałam żadnej mapy, ale skoro jechałam mniej więcej na południe, to w kierunku domu pewnie pewnie trochę w lewo.  Jadę wałem przeciwpowodziowym. Po prawej Bug, po lewej niekończące się łąki i jeziorka. W jednym takim postanawiam się wykąpać. W zasadzie (mimo gorąca) zastanawiam się, czy to zrobić, bo to rozmiar ma między stawem a jeziorem, a na brzegu rzęsa wodna i grząskie dno.  I gdy tak stoję i dumam przelatuje nade mną pięć łabędzi w kluczu. Jeden w locie robi kupę wprost na moje sakwy. To z pewnością znak, że mam się jednak wykąpać!

Cudowna woda, cudowne słońce, pływam, opalam się, znów pływam, wskakuję do wody z wystającego pnia z dzikim okrzykiem. Prawdziwe Wakacje!
Dopiero odjeżdżając zauważam w trzcinach po drugiej stronie  bajora wędkarza. Może trzeba było włożyć ten kostium?...
Docieram do cywilizacji. Niespecjalnie przepadam za nią, ale czasami tak po prostu niepostrzeżenie wyrasta (większe miasteczka wyczuwam na kilka kilometrów wcześniej, gorzej z mniejszymi) Wieś Urle i Liwiec. Ale zanim się to wydarza mam kontakt z policją. W zasadzie to policja ze mną, bo stoi na szosie w miejscu mojego wyjazdu z lasu. Samochód schowany za jakąś tablicą, a ten stoi z lizakiem i czyha. Mówię więc grzecznie, że samochód mu się schował chyba jakoś za bardzo a powinien być widoczny.
- a pani to ma dzwonek przy rowerze?
No dobra, odczepiam się już - mam, ale jest niesprawny.
Urle  wyglądają jak opuszczone  wielkie ogródki działkowe. No może tylko domki większe.  Setki małych działek rekreacyjnych poprzeplatane ścieżkami z białego kruszywa (po przejechaniu samochodu robi się siwo w powietrzu) Nieproporcjonalnie dużo tych działek w stosunku  do takiej małej rzeczki i plaży (prawdę mówiąc długo szukałam jakiegoś dobrego zejścia do wody) W lecie, gdy przyjeżdżają tu wszyscy "działkowicze"  miejsce to musi być koszmarne i przepełnione niczym  Łeba!  Kręcę się tu chwilę by znaleźć jakiś pozytyw, gdy słyszę stare melodie zza płotu... "już nie ma dzikich plaż" śpiewa Irena Santor z głośników adapteru ustawionego na małym stoliku. Ano nie ma... Choć sądząc po tym miejscu możliwe, że gdzieś jeszcze są - piękny drewniany stary domek z altanami porośnięty bluszczem, wysokie drzewa. Po działce przechadza się elegancka staruszka w białym kapeluszu. Zaczepiam ją - może to jest własnie ten unikalny klimat Urli? Porozmawiałyśmy. Przez płot. O setkach samochodów w lecie, totalnym kurzu, hałasie i o tym, że miejsce to było kiedyś dzikie i piękne. A gdy już miałam nadzieję na przekroczenie bramy  do tego pomnika z przeszłości usłyszałam:
- a pani to się zapewne  już śpieszy w dalszą drogę..

Nie napisałam jeszcze o tym, co mnie zawsze w podróży pochłania - to przeszłość. Uwielbiam wchodzić do starych fabryk, opuszczonych domów i pałaców, fortyfikacji, sklepów czy starych ośrodków wczasowych. Robię to dyskretnie, nie dewastuję , nie niszczę, nic nie zabieram. Nie zawsze jest to legalne, ale nawet spotkania z ochroną  są miłe -cóż może bowiem robić kobieta w takim miejscu? Oczywiście zabłądziła, a przy okazji...
W tej podróży zwiedziłam takich miejsc wiele. Kilka zapadło w moją pamięć bardziej - to te, które mimo upływu lat ciągle wyglądają tak, jakby właściciel wyszedł stąd przed chwilą. Wyszedł i świat o nim natychmiast zapomniał! Ze znalezionych przedmiotów, lubię układać sobie historię tych miejsc, szukać sensu w przemijaniu...

Wieczór zastaje mnie w Mazowieckim Parku Krajobrazowym. Ostatnio gdy tu przejeżdżałam skarżyłam się na powszechny śmietnik. Dziś było czysto i kulturalnie. Ja tylko  brudna, co (jak zwykle w tej podróży) wywołało niemałe zamieszanie wśród zwierząt - zając prawie wlazł mi do namiotu a kozioł jeszcze długo po zmroku obchodził mój namiot wkoło i szczekał. Dojrzał we mnie sarenkę i oświadczyć się chciał? Pech, bo ja  mężatką jestem...

Ostatniego dnia drogi pierwszy raz nastawiam GPS-a na cel -  to mój dom. 120 km, czyli rutynowy dzienny dystans. Uwielbiam taki cel- tu czeka na mnie stęskniona rodzina i miękkie łóżko. No i długa, mokra  kąpiel!

PS.Co ja mam za czas z tą wodą, że ciągle chcę się moczyć?..






















6 komentarzy:

  1. Jak zawsze świetnie. Piękny świat i nasze polskie zaszłości.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak zawsze świetnie napisane. Szczerze "powiem", że już tęskniłem za nowymi wpisami. Dość często zaglądałem na bloga, aż wreszcie jest. Zawsze czytam z zapartym tchem. I marzę, że kiedyś ją sobie wyruszę w rowerową podróż. Porzucę obawy, że rower nie taki, że samemu niebezpiecznie, że co zrobię w razie poważnej usterki. Może dlatego znalazłem Ciebie i Twój blog aby zmierzyć się z własnymi ograniczeniami... Tak, na pewno tak. Przecież nie wierzę w przypadek.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj przepraszam, nie pisałam, bo się na "internety" obraziłam. Ale już chyba wypracowujemy sobie jakiś kompromis :)
      Dzięki za miłe słowa. Tak - brak dobrego sprzętu, brak wprawy, doświadczenia - to są tylko wymówki. Jak zapewne wiesz mój rower ma 18 lat, a pierwszy raz samotnie wybrałam się na włóczęgę dopiero 3 lata temu. Miałam 43 lata - ze 20 lat zajęło mi spełnienie tego marzenia. Na szczęście przede mną jeszcze druga połowa życia, więc chyba zdążę się nim nacieszyć :)
      Nie mam i nie miałam w sobie zbyt wiele strachów, ale klika z nich zlikwidowałam własnie dzięki podróżom - np. paniczny strach przed psami (pogryzł mnie kiedyś jeden w dzieciństwie i od tego czasu się bardzo bałam). Teraz "Burki" biegające przy mojej łydce są moimi kolegami i urządzamy sobie wspólne wyścigi :).
      Samotne podróżowanie generalnie życiowo wzmacnia. Szczególnie te chwile, gdy masz ochotę usiąść na poboczu i płakać z bezradności. W zasadzie możesz, ale potem i tak musisz wstać i działać dalej...
      Nie odkładaj - jedź. A wcześniej zobacz sobie takie: vod.tvp.pl/17100422/wszystko-jest-mozliwe

      Usuń
  3. Fajna wycieczka i jak zawsze super opisana :)
    Zawsze fascynują mnie Twoje noclegi „na dziko”. Nie boisz się?
    Przyznam się, że jestem dopiero pierwszej czterodniowej, samotnej wycieczce rowerowej, z czego tylko jedną noc spałem pod namiotem.
    Nie wiem czy to strach czy co, nie mogłem spać. Miejscówka pod lasem, psychika mi siadła kompletnie :), myślałem tylko co ja tu qrwa robię?
    Dodatkowo jeszcze ten stres ze znalezieniem ustronnego miejsca na nocleg…
    Następnego dnia namiot, karimatę i śpiwór wysłałem pocztą do domu i spałem już w hotelach.
    Da się do tego przywyknąć? Też tak miałaś na początku? :)
    Proszę się przeprosić na dobre z internatami, pisać częściej i dawać więcej opisów, i zdjęć noclegów :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. hm, ja nie mam strachu w sobie w ogóle. Bo co mi się może stać w lesie? Zwierzę jakieś przyjdzie? Jak dobrze wiemy, nie ma w Polsce zbyt wiele ludojadów :). Kluczem do dyskomfortu w nocy jest chyba jakiś atawistyczny strach przed mrokiem. A to jest tylko piękny dzień pozbawiony promieni słońca :). Nie wrzucam za dużo zdjęć z moich noclegów bo to zwykle to samo- namiot rower, drzewa jakieś, słońce, deszcz lub śnieg. Ale bardzo ten mój samotny "pałatkowy dom" kocham i za nim tęsknię...

      Usuń
  4. No właśnie, co Ty masz z tą wodą? Ja od moczenia mam wannę, w domu. Jak wrócę, to się wykąpię. BTW jak chcesz poznać miłą ekipę archeologów, to będą co sobota na cmentarzu w Wólce Łasieckiej, tym co autostrada miała lecieć jego środkiem, ale przesunęli. :)

    OdpowiedzUsuń