sobota, 21 listopada 2015

Mity Greckie

Zdjęcie: foto-gramy.pl
Wszystko zaczęło się od Zeusa...No może nie tak dokładnie od niego, ale prawie. Zaczęło się bowiem od " Mitów Greckich" które walały się ostatnio po domu (lektura szkolna jednego z synów). Przeglądając je pomyślałam - a może Grecja? Czym prędzej podzieliłam się tą myślą z Piotrem. Reszta wydarzyła się poza mną, pod czujnym okiem Hermesa (boga podróżnych i kupców) - ten zesłał mojemu mężowi prezent specjalny na moje urodziny. Były to bilety do Aten...



Nie mogę przypomnieć sobie, kiedy ostatni raz wyjechaliśmy sami z Piotrem na dłużej? Wspólne wyjazdy rodzinne są oczywistością, moje krótkie rowerowe "ucieczki" też są już dla wszystkich normą. Za to wyjazdy  budujące nas- małżonków już niekoniecznie. Wyrywamy się czasami na dzień-dwa, zimą  wyrywamy się na kilka dni na deskę. Ale i na to dawno już nie daliśmy sobie przyzwolenia...
Już wiem. To była Tanzania. Rok 2011.

W stolicy Grecji lądujemy nocą. Nocą jak na  warunki polskie, bo tu mimo późnej pory życie toczy się pełną parą. W metro tłumy, na ulicach to samo. Wysiadamy na stacji Victoria. Wtedy nie wiemy jeszcze, że to punkt, w którym gromadzą się uchodźcy. Lekko niepewni przechodzimy przez plac z naszym objuczonym tandemem. Jakby nas nie widzieli. Siedzą, śpią na ławkach, na trawie, chodzą. Spokojni, skoncentrowani na długiej podróży, która ciągle jeszcze jest przed nimi. Setki ludzi o spojrzeniach pełnych nadziei. Nadziei na lepsze życie, lepszą pracę.

Jesteśmy w tym mieście w drodze między lotniskiem a przygodą rowerową, w przerwie między ponad 20 letnią przeszłością, w której miałam koleżankę Halinkę (wyemigrowała do Aten) a przyszłością, w której chciałabym ją znów mieć. Dziś razem z Piotrem wieziemy Halinie słodycze prosto z Polski. Mam lekką tremę - kogo zastanę po tylu latach?

Zdjęcie: foto-gramy.pl
Otwiera nam drzwi ta sama dziewczyna, która zniknęła z mojego życia wiele lat temu. Nawet nie zmieniła się fizycznie. O przepraszam- zmieniła się- schudła i wypiękniała. Ciągle ma ten sam spokój na twarzy i to samo nastawienie do życia - będzie co będzie, nie można zatracić się w próbie zmiany tego, co nam pisane.

- Halina, dlaczego wyjechałaś do Grecji, dlaczego zostałaś tu na zawsze?

W odpowiedzi spodziewam się usłyszeć coś o lepszej pracy, problemach, miłości..

- wiesz, nigdy nie myślałam o tym "dlaczego". Samo się potoczyło. Nie miałam innych pomysłów na życie, a ten się sam wydarzył...

Uwielbiam to w niej. Żyje sobie bez spinki, bez ciągłej walki o lepsze jutro. I generalnie nie wygląda na osobę, której życie dało popalić. Okazuje się jednak, że odebrała już kilka bardzo poważnych lekcji. Wspaniale mobilizowała się więc na te trudne chwile, lecz gdy tylko nastał lepszy czas, znów potrafi wyluzować się i wrócić do wcześniejszej swobody.

Uwielbiam ludzi, którzy nie muszą bez przerwy ścigać się ze światem. Uwielbiam ludzi, którzy nie zazdroszczą, a naprawdę cieszą się tym, co mają. Halina - LOVE.

Zdjęcie: foto-gramy.pl
Ateny nie są miastem dla rowerzystów. Nie ma tu żadnych ścieżek rowerowych, a wąska ulica przypomina raczej pole bitwy - masa pędzących bez żadnych reguł samochodów wygląda niebezpiecznie. I nie patrzę na nią oczami żyrardowskiej prowincjuszki, a oczami osoby, która potrafi swobodnie poruszać się rowerem po ulicach Warszawy. Ale cóż, trzeba i tu spróbować...

Dzielnie siadamy na nasz tandem. Wokół nas pędzą skutery i motory, które podobnie jak samochody  nie trzymają się specjalnie żadnych przepisów. Wszyscy wyprzedzają na trzeciego, zajeżdżają, wyskakują nagle gdzieś z boku. Walczymy dzielnie o życie przez kilka kilometrów. W końcu odpuszczamy i postanawiamy poruszać się po mieście pieszo.




Listopad, ciepło jak w lecie. Oczywiście polskim lecie, bo to greckie musi być chyba niestrawne. Na ulicach sznury głośnych samochodów, na wąskich chodnikach stragany, sklepy, ogólny bałagan i kolorowi ludzie. Na trawnikach dojrzewają mandarynki, a gdzieś z boku tego zgiełku dojrzewamy my – dwoje obcokrajowców nieco zagubionych w tym chaosie. Podążamy na Akropol. Ten jeszcze przed chwilą wystawał gdzieś tam ponad miastem, teraz znikł za domami.. Nasza droga zaczyna się piąć pod górę, duże domy ustępują miejsca pięknym willom z wielkimi tarasami, w końcu i te się kończą. Zostaje tylko nasza pnąca się w górę ścieżka, agawy i kaktusy. Wraz z lekkim bólem w nogach Piotra i narastającym wiatrem, gdzieś w dole wyłania się wielkie miasto. Potężne, ciągnące się do zatoki z jednej strony, do gór z drugiej. Ciasno ułożone jasne prostopadłościany domów - balkonowców ciągną się równomiernie po horyzont. Bez wyraźnego centrum, bez parków, placów zabaw. Jeśli gdzieś jest teren niezabudowany, to z pewnością są  to skały...

Zdjęcie: foto-gramy.pl

Potężne miasto. Tu żyje pięć milionów mieszkańców, tu żyje prawie co drugi Grek. Z góry słychać warkot silników, jakieś okrzyki przez megafon (Grecy często i dużo manifestują). Mimo, że nie przepadam za cywilizacją, ten widok mnie fascynuje.Spoglądamy w górę na szczyt.Tam, gdzie spodziewamy się ujrzeć Akropol widzimy mały kościółek. Chwilę później stoimy na najwyższym wzniesieniu Aten - Likavitos. Podobno są tu zwykle potworne tłumy. Dlaczego więc my jesteśmy tu sami?


Zdjęcie: foto-gramy.pl
Długo krążymy po mieście zanim w końcu trafiamy na Akropol . Zmrok, wejście zamknięte, żołnierze uroczyście wynieśli ściągniętą właśnie  na noc  flagę. Coż nam zatem zostało? Pooglądaliśmy tę wielką i pięknie oświetloną budowlę z pobliskich skałek.

No i cóż... Kolejne minuty mogę albo ominąć (tak zrobiłaby osoba o wysokiej kulturze osobistej) albo napisać prawdę. A że kulturę (szczególnie tę osobistą) postrzegam inaczej (od jakiegoś czasu zupełnie swobodnie wydmuchuję  nos  przy pomocy jednego palca nie zatrzymując   roweru) to mogę opowiedzieć...
Jak zapewne stali bywalcy mojego bloga wiedzą, od czasu do czasu lubię specyficznie zaznaczać miejsca, w których bywam...No dobra, żartowałam. Ale fakty są takie, że właśnie na wzgórzach Akropolu zachciało mi się siku, a nie było w okolicy żadnej toalety. No i zdecydowałam się na lekkie, prawie niewidoczne zaznaczenie kamieni, na których Platon (prawdopodobnie) siadywał. No może nie  tych dokładnie, ale  tych tuż obok.. I gdy tak sobie przykucnęłam spokojnie pod tym kamieniem filozoficznym, nagle nie wiadomo skąd wyłonili się wprost przede mną turyści. Z Polski w dodatku. Ewakuując więc pośpiesznie swoje myśli z zadumy nad Platonem, byt zaś swój (cielesny) ewakuując zbyt szybko zza słynnego kamienia posikałam się. W gacie.

Chodząc po ulicach Aten nie czuje się jego potęgi, wręcz przeciwnie – wąskie pasaże, sklepiki, knajpeczki przypominają atmosferę małych miasteczek. Udziela się nam ten nastrój. Siedzimy więc sobie w kawiarenkach, oglądamy spokojnie historię, która tu w Atenach jest widoczna w zasadzie na każdym kroku. Tak sobie idziesz bez celu a tu wyłania się  Teatr Dionizosa, Stadion Panateński, , albo....
No dobra, napiszę Wam i o tym, bo widzę, że nie możecie się skupić na dalszym czytaniu - kupiłam sobie pod Akropolem pamiątkę z Aten: nowe majtki.


Piotr mógłby zostać w Atenach w nieskończoność, dla mnie jeden dzień w wielkim mieście to absolutnie wystarczająca dawka "cywilizacji". Czas więc udać się na prowincję. Gdzie chcemy pojechać? Wszystko nam jedno – to nasza pierwsza w życiu wizyta w Grecji, gdziekolwiek więc pojedziemy, będzie dobrze. Rano idziemy na dworzec kolejowy z postanowieniem że udamy się tam, gdzie nas pociąg wywiezie. Z rozkładu wynika, że do Tivy nas wywiezie. To miasteczko położone na północny zachód o Aten.. Nie nie, stop! Za szybko. Zanim nas pociąg wywiezie i przygoda rozkręci się na dobre musimy zapakować do pociągu nasz tandem. Biletu nie kupujemy jednak w kasie. Udajemy się więc na drugi koniec dworca a "specjalny pan", który się tym ma zająć wzywa do pomocy dwóch pomagierów i zaczną debatę: zmieści się, czy się nie zmieści?

- no nie wiem, może się i zmieści, a może i się nie zmieści. Ile ma długości? 2.30? No to nie wiem. Może i się zmieści, możenie zmieści....trochę długi. Ile mamy miejsca? No nie wiem, może się zmieści...
Rozmowy trwały 15 minut, przewóz roweru kosztował pracownika kolei dwa wciągnięte w płuca papierosy, nas pięć euro. I się zmieścił.
Dialog "kolejowy" tłumaczyła nam Halina, która odprowadza nas na dworzec. Greckiego nie znamy ni w ząb. Nie przypomina też żadnego „ludzkiego” języka. Jadąc więc pociągiem z trudem przyswajamy kilka podstawowych słów. Te i tak plączą się nam do końca wyjazdu...
- ej, szybko mów jak mówi się „dziękuję”? Coś tam z hostią?
 - z eucharystią kojarzymy. Euharisto!


Zdjęcie: foto-gramy.pl

Pismo greckie okazuje się być jeszcze większą zagadką. Alfabet grecki to (dla nas) połączenie cyrylicy z jakimiś wymyślnymi znaczkami (hm, jak mam wymówić dźwięk pisany jako kółeczko z kropeczką w środeczku? Chyba nie chodziło im przecież o całe słowo?). W miastach znaki drogowe są dwujęzyczne, ale my poruszamy się po prowincji, gdzie wszystko napisane jest tylko po grecku. No i teraz spróbuj zapytać o drogę starszą kobietę władającą jedynie greckim. Jedziemy do...przeliteruję: M, pośladki, szałas z patykiem u góry, o i c z długim zawijakiem do dołu (Modos).... Dobrze, że uwielbiamy błądzić!


Wróćmy jednak do pociągu, a raczej już do małej stacyjki w Tivie. Wysiadamy, robimy zakupy w pobliskim sklepie (feta, oliwki, cudowny grecki chleb z grubą skórką. Cholera, znów zapomniałam, że południowcy nie piją herbaty. Mięta będzie) i udajemy się na zwiedzanie miasteczka. Ot mała mieścinka. Domy, krzywe chodniki, zieleń, palmy, nieład na podwórkach. Jak to w Grecji. Dzieciaki gapiące się ukradkiem, knajpka, kawa i rytualny dialog "Where are you from? Poland? Boniek!" A gdzieś przy drodze zabytkowy  wykopaliskowy dołek. (jak się później przekonujemy, w zasadzie każde miasto ma jakieś swoje "dołki") Opis po grecku. Zaglądamy więc do środka i wymyślamy historię- tu był starożytny kurnik, tu stodółka, tam w ogródku, ławka na której pan domu....tak - wszystko na to wskazuje!
Zdjęcie: foto-gramy.pl
Dopiero wieczorem wyciągam z sakwy mały przewodnik. Tiva to starożytne Teby. A ten dołek? No cóż...W tym mieście urodził się Dionizos i Herkules, a królem był słynny Edyp. I to zapewne w tym wyśmiewanym przez nas kurniku zaszlachtował on własnego ojca i chwilę później w ogródku poślubił własną matkę. Posiadł ją pewnie na tej ławeczce...No dobra, szacunku trochę dla mitów i historii poproszę! Proszę bardzo - Teby to miasto z przebogatą, sięgającą XIII w p.n.e historią. To miasto, które wiele stuleci rywalizowało z Atenami, W IV w.p.n.e Teby zostały zrównane z ziemią przez Aleksandra Macedońskiego, a wszyscy jego mieszkańcy zostali jego niewolnikami. Tak więc został po nich tylko ten dołek w ziemi i ławeczka. Paskudna sprawa!


Zdjęcie: foto-gramy.pl
Nasza droga wiedzie...no w zasadzie to wszystko jedno gdzie wiedzie. Jakiś mglisty i odległy cel jednak chcemy ustalić. Patrzymy więc uważnie na mapę (tę z nieczytelnymi znaczkami) i udaje się nam odczytać napis Termophile. No znamy. Pani na lekcjach historii skutecznie nauczyła, że tu niejaki Leonidas bił się z Persami. Przegrał tę bitwę i życie (bo go zdradzono), ale zapewnił Grekom wygraną wojnę.
Historia historią.Tam są gorące źródła. No to lecimy!

Jedziemy przez płaską jak naleśnik dolinę. Jeśli umieścimy ten naleśnik na patelni (o tej porze roku na szczęście jedynie ciepłej) to rant patelni będzie zrobiony z gór wysokich, skalistych i pięknych. Przed nami, daleko na horyzoncie te najwyższe i ośnieżone na szczytach. Kłócimy się o ten śnieg z Piotrem - jak to możliwe, że w tak gorącym klimacie jest śnieg? Może to wcale nie śnieg? Może to jednak skały jakieś błyszczące? Postanawiamy podjechać bliżej i zobaczyć to "białe" z bliska. Kolejne dwa dni jedziemy więc górami i "ku górze". Zanim jednak udamy się w góry opowiem Wam, jak to się stało, że opuściliśmy "naleśnikową dolinę". Wszak wystarczyło jechać nią prosto, by dojechać do śniegu....


Zdjęcie: foto-gramy.pl
Po pierwsze: było nudno. Pola uprawne, szosa, i walająca się wszędzie wata. Tir z dostawą do drogerii się tu rozwalił, czy co? Prawdę odkrywamy chwilę później, gdy widzimy zielony kombajn jadący po polu i mielący z tyłu kłęby tej waty - to bawełna. Kwiaty bawełny zachwycają na chwilę, a dalej znów nudy. Wszędzie tylko ta bawełna albo pola po zaoranej uprawie bawełny.
Po drugie: samochody. Lubimy puste szosy, a tu mija nas tak ze 20 samochodów w ciągu godziny.

Tak więc obydwoje w tym samym czasie doszliśmy do wniosku, że czas coś zmienić i skręciliśmy w pierwszą boczną drogę. To znaczy Piotr skręcił a ja siedząc z tyłu pogłaskałam go po plecach. Mały szok kulturowy dopada nas jakiś kilometr później. Wjeżdżamy w kartonową wieś cygańską. Plastik, cerata, deski, folia- wszystko to stało się budulcem do całkiem sporych domków. Przed domami normalne życie. Kobiety obierają ziemniaki, wieszają pranie, mężczyźni siedzą przy stołach zrobionych ze skrzynek i gadają. A przy naszym rowerze tłum uwieszonych roześmianych dzieciaków usiłujących dobrać się do naszych sakw. Nic nie mamy dla nich. Może i lepiej, bo mimo deklarowanej otwartości na świat nie czujemy się teraz zbyt komfortowo. Krzyknąć jak na psa, że nie wolno, czy dalej uśmiechać się i próbować odjechać?



Zdjęcie: foto-gramy.pl
W listopadzie dni są ciągle jeszcze ciepłe, idealne na rower. Jednak wraz z zachodem słońca (szybko, już koło 18) robi się  gwałtownie chłodniej. My postanawiamy nie jechać po ciemku (Po co? Nie spieszymy się nigdzie, a nocą niewiele widać). Tak więc już koło 19 leżymy w śpiworkach patrząc na rozgwieżdżone niebo. Jemy kolację i do namiotu. Piotr przeszczęśliwy - taka podróż to raj dla śpiochów! Śpi po 11-12 godzin. Ja tyle spać nie potrafię, tak więc od świtu łażę sobie po łąkach naszych noclegowych i oglądam aromatyczne roślinki, małe myszki i modliszki.

Ach, nie napisałam jeszcze o tym, gdzie konkretnie sypiamy. To oczywiste - tam gdzie nas noc zastaje. W gajach oliwnych, w krzakach kłujących i na skałach twardych jak....no jak skała.

Dziś śpimy wśród gorzkich, dojrzewających oliwek. Piotr długo nasłuchuje odgłosów zwierząt, ja śpię sobie smacznie. Jak to w raju...



Zdjęcie: foto-gramy.pl
Kolejny dzień zaczyna się pechowo - łapiemy gumę. W sumie z naszej winy. Wiadomo bowiem, że wjeżdżając do wsi należy zwolnić do minimum - asfalt bywa tu często poprzecinany ostrymi, wąskimi rowkami. Skąd te rowki?  Ktoś prowadził coś rurą na drugą stronę drogi, wyciął w asfalcie 15 cm przerwę, zasypał potem ziemią i zostawił. Ziemia się ubiła, a rowek czeka sobie na rowerowych frajerów. W rejonach które przemierzamy jest to nagminne zjawisko, łatwo więc tu o jakąś małą katastrofę...

Piotr wymienia dętkę, ja rozmawiam z owcami. Potem jeszcze kawka u rzeźnika (gdzieś trzeba zwierza pokroić. A że my tu obok akurat kawkę sączymy?, no cóż...) i można ruszyć. Kolejna guma za godzinę...Tym razem nie mamy już zapasu, więc ładujemy w koło piankę. Jak nie wytrzyma, będziemy łatać. Albo zalegniemy w górach na dłużej. W sumie tak tu piękne, że moglibyśmy sobie tu zostać...

Zdjęcie: foto-gramy.pl
Upału jakiegoś nie ma, ale przydałyby się już te źródła ciepłe - skóra słona i trochę jednak zaczynamy śmierdzieć. Do źródeł ciągle jeszcze daleko (jak się człowiek nie skupia na kierunku jazdy a na widoczkach, to cel się jakoś nie chce przybliżać), może więc jakaś kąpiel w rzeczce? Gdy  widzimy drogowskaz kierujący do historycznego "Roman bath" natychmiast wyobrażam  sobie te cudowne kamienne akwedukty transportujące mi wodę prosto na plecki...Piotra wyobraźnia działa nieco mniej optymistycznie, ale zgadza się ze mną, że jakaś woda do kąpieli będzie. Suniemy zatem kamienistą drogą ku oczyszczeniu naszych ciał. I prawie przegapilibyśmy cel naszej podróży, gdyby nie kolejna  tabliczka  informująca nas, że oto właśnie jesteśmy na miejscu...Wśród pięknych starych  dębów widzimy pięć wielkich kamieni ułożonych jeden na drugim. I żadnej wody w okolicy. Wrrr!

Zdjęcie: foto-gramy.pl
W centralnej Grecji wioski położone są zazwyczaj na zboczach gór. To oczywiste -żyzny "naleśnik" należy do granic wykorzystać pod uprawę, dom można zbudować na skale. Taka jest też Modi - mała mieścinka w której Piotr zamierza znaleźć nocleg. W hotelu. Będzie się kąpał. Widzę wieś i wiem, że znajdzie tu co najwyżej kawę. Po co miałby tu czekać na turystów nocleg, skoro nie ma tu żadnych atrakcji?. Ale co tam, możemy sobie poszukać...Knajpka. No cóż, żałuję że nie robiliśmy zdjęć w kawiarenkach. Ta jest typowa - stare kwadratowe stoliki, plastikowe siedzenia. I wrażenie, że nikt tu latami nie sprzątał. Piętrzące się wszędzie stare sprzęty i kable, papiery, stare obrazki, rzeźby imitujące te antyczne. za barem czyste  (na szczęście) naczynia piętrzą się w nieładzie. Możemy się tu poczuć jak we własnym domu...Tylko smród papierosów taki nie nasz.
No właśnie - papierosy. Grecy palą dużo i wszędzie. (jedyny wyjątek jaki spotkaliśmy to pociąg). Oczywiście jak w całej UE tak i tu obowiązują przepisy o zakazie palenia, ale przestrzegano ich przez krótką chwilę. Potem zaczęto łagodzić przepisy, których dziś i tak nikt ich nie przestrzega. Papierosy pali 40% społeczeństwa. I dobrze im z tym. Nam nieco gorzej, ale przywykamy.

Dziś śpimy  na zboczach przeciwległych do białych szczytów.  Tak to JEST śnieg. Z mapy udaje się nam odczytać nazwę tych gór - to góry Parnas, w których mieszkał Apollin i jego muzy. I znów leżąc sobie nocą w namiocie możemy włączyć wyobraźnię...

Zdjęcie: foto-gramy.pl

W nocy coś małego namolnie skacze nam po namiocie. Wychodzę, wyczekuję w bezruchu. Patrzę na rozgwieżdżone niebo i cudowne kontury gór. Mimo długiego oczekiwanie "coś" się nie pojawia.

Bardzo zimny poranek. Zakładam na siebie wszystko co mam. Piotr wymyśla, że można chodzić w śpiworze. Ale gdy tylko pojawia się słońce, rozbieramy się do koszulek. Taki klimat...

Zdjęcie: foto-gramy.pl
Z mapy wynika, że tylko jedno pasmo oddziela nas od Zatoki Eubejskiej. Nie śpieszy się nam do morza. Ale gdy po kilkukilometrowej drodze pod górę stajemy na szczycie, widok odległych błękitów nas urzeka. Zanim jednak dotrzemy ku wodzie zdobędziemy rowerowo jeszcze kilka szczytów, wypijemy litry wody i zwiedzimy średniowieczny zamek ( z widokiem
Zdjęcie: foto-gramy.pl
na całą zatokę) w zapomnianej wioseczce Medenitsa. Oczywiście jak zwykle napotkanej  przypadkowo. Równie przypadkowo zamiast obiadu jemy dojrzałe, popękane granaty prosto z drzewa, na podwieczorek poznaję smak świeżych pistacji,  a na kolację zbieramy z drogi mandarynki. Bogactwo smaków i zapachów jest tu wszechobecne. Nawet suche, kłujące łąki na których śpimy wydają z siebie moc aromatów gdy tylko na nich stajemy. I tylko drzewa figowe nic nie rodzą....(ku rozpaczy Piotra. Ale one owocują na początku lata...)

Zdjęcie: foto-gramy.pl
Po południu same przyjemności: prawie dziesięciokilometrowy zjazd do Termopili. Wreszcie będzie kąpiel! Mijamy pomnik dumnego Leonidasa i szukamy ciepłej wody. Nerwowo kluczymy po okolicy......
Jest! Cudowna, błękitna rzeka, z parującym wrzątkiem! Porzucamy rower, rozbieramy się i oto leżymy sobie w gorącym źródle. Prąd tak silny, że Piotrowi prawie porywa majtki. Za to mi nurt robi sam pranie. Nieco śmierdzące siarką, ale co tam...bardziej od smrodu liczy się przecież świadomość, że ubranie jest czyste.

Wieczorem docieramy do Lamii ( w mitologii greckiej Lamia to potwór zżerający kobiety i dzieci), dużego, ponad 50-tysięcznego miasta. Oczywiście z zamkiem obronnym na szczycie, własnym przeszklonym dołkiem w ziemi i muzeum. Piotr zapragnął miękkiego łóżka, tak więc dostał dziś je ode mnie w prezencie. Łóżko, prysznic i balkon, na którym może podziwiać...samochody na ulicy. Bez sensu. Ale nocleg w mieście daje nam możliwość nocnego włóczenia się po mieście. Oglądamy więc sobie  ludzi uczących się tańczyć sirtaki (tradycyjny grecki taniec), w środku nocy siedzimy w wypełnionej po brzegi ludźmi knajpie sącząc lokalne trunki. Kiedy Ci ludzie śpią?


No dobra, w Termopilach byli. I co dalej? Tu inicjatywą wykazuje się Piotr. Ma jedno "greckie marzenie": chce zobaczyć klasztory w Meteorach. Tak więc, żeby nie marnować czasu jazdą po "naleśnikowej szosie" (górami nie zdążylibyśmy) wsiadamy rano do pociągu (ten spóźnia się ponad godzinkę, nikt o tym nie informuje, ale wśród oczekujących tylko my jesteśmy niecierpliwi. A przecież pewnie jako jedyni nigdzie się nie spieszymy..) i udajemy się do Kalambaki, turystycznej miejscowości (kompletnie pustej o tej porze roku) przytulonej do wielkich, pionowych ścian skalnych.

Grecja to państwo które spokojnie można zwiedzać na oślep - wielka historia i tak popłynie z przypadkowo napotkanych miejsc. Wiele z nich nas śmieszy (patrz ławeczka) wiele jednak zmusza do zadumy i podróży w czasie. Tak się stało na szczycie Kalambaki, gdy weszliśmy do dwunastowiecznego monastyru. Przed wejściem kobiecina w czarnym sprzedaje bilety po 2 euro. Ale to jedyny człowiek, jaki się tu zaplątał. Cudowny mrok bije z wnętrza. Jasne smugi światła wpadające tu przez malutkie okienka odkrywają historię kościoła i jej męczenników. Ta zapisana jest  w setkach fresków pokrywających szczelnie wszystkie ściany budowli. Siadamy   i długo nie możemy opuścić tego miejsca...
Zdjęcie: foto-gramy.pl

Puste ulice miasta, puste bary i sklepy. Jeden z nich przyciąga naszą uwagę szczególnie - sklep z całym bałaganem tego świata. Tu kupisz stare sandały, poroże jelenia, dzwonki dla owiec, baterie, pocztówki z lat siedemdziesiątych, skarpety, preparat na szczury czy butlę gazową...wszystko tu kupisz. Stare i nowe. Właściciel - uroczy starszy pan George długo i  z pasją pokazuje nam swoją kolekcję rupieci.. A tak poza tym to ma hotel i pokoje do wynajęcia. Daje nam ulotkę.Co tam hotel -  jego uśmiechnięte oczy mają jednoznaczną wymowę: jego świat jest tu, w tym sklepie...

- Zróbcie mi zdjęcie i pokażcie tam w Polsce. Propaganda musi być!

Proszę bardzo!
Zdjęcie: foto-gramy.pl


Nie będę Wam opisywała jak wygląda rozciągająca się wokół Kalambaki kraina. Nie jestem w stanie słowami oddać tego piękna. Moje opisy brzmiałyby zresztą banalne: na naleśniku pojawił się (lekko wstrząśnięty przed wyjęciem) tuńczyk z puszki. Mam jednak nadzieję, że zdjęcia Piotra lepiej oddadzą Wam klimat tego miejsca...

Zdjęcie: foto-gramy.pl



Zdjęcie: foto-gramy.pl
Nasz dzisiejszy nocleg to krzaki w drobnych skałach meteorowych dolin. Doskonałe (i skały i krzaki ) , z widokiem na trzy klasztory zawieszone gdzieś w górze. Między niebem a ziemią, między ludzkim a boskim światem.. Tu, na dole nie znajdujemy żadnej płaskiej powierzchni do rozbicia namiotu, ale to nas specjalnie nie zraża - z boską pomocą i w na krzywym się przecież wyśpimy. Ciepły wieczór. Pojawiają się gwiazdy. W klasztorach biją dzwony i zapalają się małe światełka. Widoki jak z baśni - ciemne zarysy wielkich skał, mały domek z małym światełkiem gdzieś na szczycie. Nie śpimy do późna w nocy...

Zdjęcie: foto-gramy.pl
W naszym wspólnym podróżniczym świecie widzieliśmy wiele naprawdę przepięknych miejsc. Jedno z nich było dla nas absolutnie magiczne, najcudowniejsze i tylko nasze. Było to Monsanto w Portugalii. Znaleźliśmy je pewnie ze dwadzieścia lat temu, gdy nie mieliśmy jeszcze dzieci. To takie miejsce, do którego wracamy myślami przytulając się do siebie w trudnych chwilach. Lub gdy przytulić się do siebie nam trudno. Wspominamy je, by upewnić się, że na zewnątrz "kotła" w jakim się aktualnie znajdujemy ciągle jeszcze jest piękny świat, piękne widoki. I chwile, dla których warto się starać. Teraz, tej nocy to miejsce i ten kamienisty stok stały się naszą drugą kartką do takich wspomnień....



Rano budzimy się połamani. Mimo przeróżnych patentów i budowania konstrukcji z sakw i ubrań całą noc zjeżdżamy i wpadamy na siebie. W dodatku cholerne klasztory budzą nas dzwonami już od piątej rano. Ale za to gdy wychodzimy z namiotu wraca do nas wczorajszy wieczór... Śniadanie na skale, słoneczko w twarz...

Zdjęcie: foto-gramy.pl
Dzwoni Halina. Ostrzega, że następnego dnia wieczorem rozpocznie się w Grecji wielki strajk. Wyłączone zostaną wszystkie środki transportu. I nas w ten sposób też mogą odciąć od świata. W sumie fajnie by było. Tyle że mamy kupione  na pojutrze  bilety powrotne na samolot. A w domu stęsknione dzieci. Tak więc zmieniamy plany (chcieliśmy pojechać jeszcze sobie gdzieś na północ). Postanawiamy spędzić dzisiejszy dzień w Meteorach a wieczorem wrócić
Zdjęcie: foto-gramy.pl
(jedynym pociągiem) do Aten. Smutno. Ale przed nami przepiękny dzień.Zostawiamy więc rower w naszych magicznych krzakach (jak się okazało tuż obok kamiennej drogi do dwóch świątyń) i ruszamy w górę. Turystów jak na lekarstwo. Zresztą oni nie podróżują, nie wspinają się krętymi ścieżkami a podjeżdżają na miejsce autokarami (ha- tam gdzie się da podjechać). Ciągle więc mamy przy sobie mój ulubiony komfort odkrywców,...Gdy zwiedzimy już wszystko pieszo, wjeżdżamy na górę rowerem. Na podjeździe mijamy jedynych napotkanych w drodze włóczęgów rowerowych - jadą z Majorki od kwietnia. Trochę pracują po drodze, trochę pedałują. Nie planują powrotu do domu. Kiedyś, gdy nasz dom ucichnie i opustoszeje też tak zrobimy. O ile starość nie zabije w nas potrzeby wolności.


Późną nocą dojeżdżamy do Aten. Halina wita nas jak zwykle "na bogato"- pyszne arabskie jedzenie (jej chwilowo nieobecny mąż jest Syryjczykiem), deser, no i herbata (!) kupiona specjalnie na nasz przyjazd w polskim sklepie.

Tu chciałabym wystosować osobiste moje podziękowania dla Doskonałej Pani Domu, która czuwając przy garach dniem i nocą dbała o komfort żołądka pewnej dwójki wędrowców. Ich świat smaków wzbogacił się znacznie, a ich zaniedbane do niedawna podniebienia nie zaakceptują już nigdy pospolitej szarlotki bez musztardy, czy zwykłego szpinaku z wody...

Zdjęcie: foto-gramy.pl


Kolejny dzień spędzamy na włóczędze po Atenach.Idziemy na kolorowy targ warzywny (tu, gdzie mieszka Halina w każdą środę zamykają  jedną dłuuugą ulicę, która zamienia się w bazar) Musimy też zawieźć rower na lotnisko (w dniu wylotu strajk z pewnością sparaliżuje to wielkie miasto). Wieczorem jedziemy z siostrą Haliny Basią na nocne oglądanie miasta.

I znów mijamy plac z uchodźcami. Zresztą jesteśmy na Placu Victorii wielokrotnie. W dzień i w nocy. Mimo panującego tu tłoku nie ma tu policji ani wojska - jest niepotrzebna.
Podobnie jak my, tak i ci ludzie ulegli manipulacji - ktoś im powiedział, że w UE czekają ich lepsze perspektywy, lepsze życie. Sprzedali wszystko co mieli i ruszyli. Niektórzy sami, niektórzy całymi rodzinami. Koczują teraz na skwerach i ławkach Aten i czekają na tranzyt ku lepszemu. Nie wiedzą, że tu, w Europie nikt ich nie chce. Nie wiedzą, że świat w którym żyli, mimo zamieszek i wojny był lepszym od tego, który ich teraz czeka...Nie wiedzą, że oprócz wymarzonej opieki socjalnej dostaną od nas Europejczyków nienawiść, poniżenie i brak perspektyw. Młodzi, uśmiechnięci chłopcy bawiący się teraz jak dzieci swoimi pierwszymi (zakupionymi w pobliskich sklepach) komórkami dowiedzą się, co to jest rasizm, ksenofobia, przemoc i brak empatii. Będą chcieli wrócić do domów, ale nie będą mieli ani za co, ani do czego wracać. Więc za kilka lat, odpłacą się nam dokładnie tym samym. Lub gorszym.


Opuszczamy Grecję w dniu strajku. Brak komunikacji i wyłączenie centrum miasta z ruchu całkowicie sparaliżowało miasto. My z lekka przerażeni, Halina obojętna - Grecy strajkują niezwykle często. Mają nawet specjalną stronę,na której można przeczytać, kto aktualnie strajkuje, lub zamierza strajkować .Teraz, w kryzysie  jedynie trochę się  "zagęściło". Owszem, zagęściło się -  pół dnia zajmuje nam dotarcie na lotnisko.

Z okazji odlotu założyłam na siebie czyste ciuchy - te wyprane w gorących siarkowych źródłach. I kompletnie nie rozumiem, dlaczego siedząca obok mnie w samolocie dziewczyna odwracała cały czas głowę w drugą stronę - w powietrzu unosił się przecież cudowny, siarczysty zapach przygody!



Zdjęcie: foto-gramy.pl









4 komentarze:

  1. Doczekałam się. Przepiękna relacja z podróży, poza tym daje do myślenia i to dobrze!

    OdpowiedzUsuń
  2. Właściwie to nie wiem, co powiedzieć.

    OdpowiedzUsuń
  3. No, jest czas, więc wreszcie doczytałem do końca. Siarczysta przygoda :) Genialne zdjęcia, fiu fiu...

    OdpowiedzUsuń