Szczerze uwielbiam jesień. Za kolory, deszcz i szelest liści pod 
kołami. Za góry pozbawione turystów, za samotne zachody słońca nad 
morzem. Za ostatnie chwile ciepła, które chłonę, wystawiając twarz w 
stronę słońca. No i za milion odcieni twórczej melancholii, jakie ze 
sobą niesie. Nie lubię jej tylko za fale grypy i innych wirusów. Z racji
 zdrowego trybu życia te łapią mnie niezwykle rzadko, ale jak już 
złapią, najczęściej trzymają nawet tydzień. Tydzień bez roweru, tydzień 
bez poranków w lesie. Koszmar!
Znajoma rowerzystka, dziewczyna o stalowej kondycji i wielkiej 
rowerowej pasji, powiedziała, że źle jeżdżę na rowerze. I nie to, że 
siodełko mam jakoś za nisko czy za wysoko, lecz technicznie źle jeżdżę. 
Za bardzo „wysiłkowo”. Gdybym kręciła lżej, a więcej, efekty byłyby 
lepsze, a kolana mniej obciążone. Hm, efektami jazdy to ja się nadto nie
 przejmuję, ale o stawy kolanowe powinnam się zatroszczyć – wszak muszą 
mi jeszcze posłużyć kilkadziesiąt lat! Poprosiłam o wskazówki. Pulsometr
 i licznik kadencji kazała mi kupić i na początek sprawdzić tętno przed 
wysiłkiem, w trakcie i po nim. To ważne, szczególnie podczas 
podróżowania na dłuższe dystanse. Szybkie zakupy w sieci, przesyłka z 
pulsometrem doszła błyskawicznie. Usiadłam wygodnie w fotelu, wzięłam 
kilka głębszych oddechów i zmierzyłam puls: 51 uderzeń na minutę. 
Zajrzałam do komputera i sprawdziłam normy – dorosły człowiek ma tętno 
powyżej 65, osoby starsze – 55-60. Wszystko wskazywało więc na to, że 
jestem mocno starsza i trochę chora, lub wciąż młoda i chora, ale za to 
bardziej. Mimo niechęci do starości, szczerze polubiłam wersję pierwszą.
 Na serce nigdy nie narzekałam, widocznie jednak czas zacząć… Czym 
prędzej zamówiłam wizytę u lekarza. Przyjmie mnie za cztery dni. Cztery 
długie dni niepokoju i przyjaźni ze złowieszczym Doktorem Googlem, 
cztery dni bez roweru (no nie mogę, umrę jeszcze niechcący na siodełku i
 co będzie?). Wreszcie upragniona wizyta. Lekarz zbadał, wysłuchał.
– A Pani to może jakiś sport uprawia?
– Na rowerze jeżdżę sobie.
Wypytał szczegółowo, jak często (codziennie), jak dużo (zwykle 
staram się minimum 30 kilometrów. Nie zawsze jest czas…). Lekarz zlecił 
dodatkowe badania i już po kilku dniach wydał werdykt: – Jest pani 
zdrowa jak ryba. Sportowcy często mają bardzo niskie tętno.
Tak więc dziś w gabinecie lekarskim zostałam sportowcem. W dodatku nie tak znowu starym i całkowicie zdrowym. 
Przede mną nowe życie! Pulsometr oddałam sąsiadce, a licznika 
kadencji kupować nie zamierzam – znów okazałoby się, że się jakiejś 
normy „nie trzymam” lub że moja kadencja rowerowa po prostu minęła. 
Pozostaje mi więc codzienne mozolne, wysiłkowe kręcenie pedałami. Bez 
tchu, z szybkim (tak naprawdę nie wiadomo jakim, bo niezmierzonym) 
biciem serca. Przeżyję. Byle do wiosny…
tekst ukazał się w piśmie "Rowertour" 10/2015
tekst ukazał się w piśmie "Rowertour" 10/2015
 
 
Z biciem serca, a wiosna trwa w najlepsze. :)
OdpowiedzUsuń