środa, 5 sierpnia 2015

500

Stoję bezradna nad miłością mojego życia. No może z tym życiem to przesadziłam, ale z pewnością jest to miłość dzisiejszego poranka. Mój kochany kumpel w wyniku nieszczęśliwego wypadku nagle stracił pion. Leży właśnie na boku i nawet nie jęczy. Ręce mam całe umorusane od prób reanimacji. Życiodajna pianka nie sprawdziła się - uszła z niego prawie cała bokiem. I to "prawie" spowodowało kompletny zastój powietrza. Zbyt duże ciśnienie blokuje możliwość dalszych ruchów. Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić? Muszę działać szybko i sprawnie...
Wiem! Firanka w domu naprzeciwko cały czas się porusza. Znaczy, że jestem obserwowana. Może i lepiej, nie będę musiała tłumaczyć o co chodzi. Pędzę więc prosto do drzwi i stukam. Otwiera  mi starsza kobieta w tradycyjnej stylonowej podomce. Po pierwszym spojrzeniu już wiem, że po tym co widziała przez zasłonkę, nie ufa mi. Też bym chyba sobie nie ufała - mało profesjonalna jestem w reanimacji. Ale cóż, spróbować warto.
- dzień dobry, widziała Pani tę sytuację naprzeciwko Pani domu?  Nie mogę dać sobie rady i potrzebuję noża. Pożyczy mi Pani? Zaraz oddam...
- nie mam noża - odpowiada baba wykrzywiając usta.
- jak to nie ma pani noża? A czym chleb pani kroi?
- a tego od chleba to ja nie dam!
- a jakiś inny?
- nie mam.
Stoimy tak w milczeniu długą  chwilę. Ona w drzwiach, ja dwa stopnie poniżej. Ona z założonymi rękoma, ja z podniesioną ku niej głową i błagającym spojrzeniem. Muszę przecież ten nóż jakoś wyprosić. W tej sytuacji to "być albo nie być".
- do sąsiadki pójdzie. Ona pewnie ma...
Sąsiadka miała nóż, nawet kilka do wyboru. Miała też dla mnie ciasto i kompot, ale z nich skorzystałam dopiero po zakończeniu reanimacji Rzęcha -  po odpiłowaniu wentyla udało  mi się spuścić  w  końcu powietrze z dętki i założyć nową.





      Jadę na Wielkopolskę, do Kórnika. Czeka tam na mnie maraton szosowy 500 km. Nie interesuje mnie sportowa rywalizacja (w której zresztą i tak nie miałabym najmniejszych szans). Od bycia lepszym od drugiego człowieka bardziej interesują mnie moje własne postępy i praca nad sobą. Chcę  przekonać się, jak idzie mi walka z "już nie mogę. Chrzanię to!". I jak zwykle chcę przygody, widoków i przewietrzonej głowy. 
Przyjeżdżamy wieczorem (Piotr i Estera wybrali się ze mną i będą czekali na mnie w bazie). Ognisko, fajna integracja z uczestnikami maratonu. Niezbyt długa, bo wszyscy wiemy, że przed  długą jazdą należy się wyspać. Poznaję wiele osób, które do tej pory znałam tylko z forum internetowego. Fajni, zakręceni ludzie!
Nie mogę zasnąć. Nie wiem dlaczego - nie mam  w sobie nawet minimalnych "emocji startowych" a namiot i świeże powietrze powinny mnie w mig ukołysać. Po godzinie zaczynam się denerwować, że się nie wyśpię, po półtorej jestem zła, bo znów padnę pod krzakiem zamiast jechać...W końcu chyba jednak zasypiam, bo budzi mnie rano dialog o upodobaniach żywieniowych Chińczyków. Wybór między serem a psem. To rozmowa między Kotem a Wilkiem, ludźmi którzy są chyba najbardziej zakręconymi rowerowcami jakich poznałam.
Widoki na trasie. Po prawej tyłek Kota :)
Zaczynamy. Jedziemy w zwartej grupie. Nigdy w życiu tak nie jeździłam. I nagle odkrywam, ze jadąc w środku peletonu nie muszę się wysilać specjalnie - samo się jedzie! Cudownie! Jadę więc z kolegami (i dwoma koleżankami)  pierwszą setkę. Radośnie rozmawiam, i cieszę się z tego, że jadę z ludźmi. Ale kolejna setka nie jest już taka fajna - kilometry pędzą a ja ciągle jeszcze nic nie widziałam, niczego nie dotknęłam! Wsie, miasteczka, jeziorka - wszystko mija jak za szybą pociągu. W przelocie oglądam ukochane wiatraki,  czerwoną cegłę  i łany koszonych zbóż.. Mogłabym stanąć, zostać, ale tak szybko i sprawnie jedzie się w grupie, że natychmiast wymyślam sobie, że pojadę tak pierwszą dwusetkę, a potem dopiero wejdę na własne, powolne tory.  Jednak nawet  żeby jechać w grupie trzeba mieć motywację - ja coraz bardziej denerwuję się tym, że jedyne co oglądam to dziury w drodze. I zaczynam słabnąć. I nie mam siły pod górę. I mimo wielkich wysiłków Kota, by mnie do grupy doholować, nie mam motywacji. Zaczynają się lasy, a my zamiast delektować się  ich zapachem pędzimy. Tym bardziej nie mam siły, chcę sama! Jadę więc z tyłu, grupa na mnie czeka - to zgrana ekipa, nie chce mnie zostawiać. Tłumaczę więc, że to mój wybór. Gdy odjeżdżają czym prędzej rzucam rower  i leżąc na mchu witam się z lasem. Wolność!
Peleton spotykam za chwilę w punkcie żywieniowym. (Przepyszny makaron z sosem mięsnym. Nic nigdy tak nie smakuje jak dobre żarełko w drodze!) I przychodzi mi do głowy całkiem fajny dowcip - ruszę stąd pierwsza, schowam się gdzieś w lesie, a oni cała drogę będą myśleli że mnie gonią. No może z tą "całą" to przesadziłam, wiedzą przecież, ze żaden ze mnie wyczynowiec i że ledwo jadę, ale przez jakiś czas z pewnością tak. Ruszam więc. Okazja do oddalenia się z szosy jest tuż obok - cudowny, piękny drewniany wiatrak. Tak więc gdy ja bawię się w młynareczkę grupa pościgowa mknie szosą nieopodal nie zauważając mnie. I udałby mi się dowcip do końca, gdyby po dziesięciu minutach nie minął mnie na szosie maruder goniący peleton...
Jak się później okazało grupa dojechała do mety w całości, w bardzo dobrym czasie. Podziwiam ich. Nie dałabym rady. Ani fizycznie, ani psychicznie.
Tak więc po dwustu kilometrach jazdy w peletonie mogę rozpocząć samotną tułaczkę. Wjeżdżam do jakiegoś miasteczka. Patrzę na gps-a - to mój ukochany Czarnków. Byłam tu rok, może dwa lata  temu. Piękne miasteczko z jeszcze piękniejszym rynkiem. Spokoju tego miejsca  przegapić nie mogę - zjeżdżam z trasy w boczną uliczkę. Tu, pod muzeum słyszę strzały z broni- rocznica powstania pewnie?  Podjeżdżam bliżej. Dziwacznie ubrany mężczyzna z tłumem oznaczeń wydaje komendę:
- na cześć Króla- pal! ( Komenda zostaje powtórzona po niemiecku)
Pada potężny strzał. I kolejny. Co to u licha jest? Wystrzały powtarzają się za wicekróla i za burmistrza (ten ostatni chyba im nie wychodzi, co powoduje salwy śmiechu.) Sprawę wyjaśniają mi osoby towarzyszące: to otwarcie wystawy pięknych plenerowych zdjęć z zaprzyjaźnionego niemieckiego miasteczka Gadebusch. A ci panowie to członkowie Bractwa Kurkowego.  A król, to Król Kurkowy, najlepszy strzelec wybierany na zawodach organizowanych w Zielone Świątki. To wielowiekowa tradycja. Kiedyś Król był zwolniony z podatków, dziś niestety kończy się tylko na sławie...
Wielu z nich to myśliwi. Mordercy. Tak - przez moment czułam się lepsza od śmiesznie wystrojonego mężczyzny z tłumem odznaczeń - śmierć ma na tych orderach wypisaną. Ale oprzytomniałam, bo w moich ustach tłamsiła się właśnie kanapka ze świnią. Świnią która została zabita dla mnie. Zrobili to za mnie i na moje "kanapkowe życzenie" inni. A ja udaję, że jestem dobra, nie zabijam. Podpisuję różne petycje w obronie zwierząt i czuję się lepsza. Tymczasem transporty świnek jadą do ubojni na moje zamówienie. Myśliwi są uczciwsi wobec siebie. Nie udają, że nie zabijają.
Kanapka na chwilę stanęła mi w gardle, ale jakoś przeszła. Teraz na lody, na rynek. A potem w dalszą leniwą drogę.
Zmierzcha. Ubieram się, zapalam światła. I obserwuję uważnie mojego gps-a, by nie zgubić trasy. Tu dobrą robotę zrobił mi przejeżdżający wcześniej peleton - dwukrotnie gdy staję na skrzyżowaniu ludzie  sami wskazują mi drogę. Znaczy że "moi" nie tak dawno temu tu byli...
Wielki, piękny księżyc i  przeszywające powietrze potęże wiatraki. Wymarzona noc na samotność. Na wyciszenie miliona niepotrzebnych myśli, na zanurzanie się w  spokoju. Od początku tej drogi wiem, że nie dam rady jechać bez snu.  Prawdę mówiąc uwielbiam ten moment, gdy mogę zejść w dowolnym miejscu z drogi, położyć się na plecach i tę krótką chwilę przed zaśnięciem oglądać gwiazdy. Obiecuję sobie, że prześpię się na 320 kilometrze. Tak robię. Kładę się w lasku, na  skraju polany. Trochę śmierdzi tu końskim gównem, ale odkrywam to gdy już leżę i  nie mam siły wstać. Chwilę rozmawiam z "łysym" o trudach drogi i zasypiam...Planuję spać trzy godziny, nie dłużej, bo na 450 kilometrze od 11.00 do 14.00 będzie nieczynna droga. Muszę więc być tam wcześniej. Trudne, ale wykonalne. Chyba.

Budzę się jak zwykle dużo za późno - nie zdążę przed zamknięciem drogi. Załamka. Do tego bolą mnie plecy, piecze krocze (rany, usiąść dziś na rowerze to jak wsadzić tyłek w żywy ogień!). Teraz muszę coś wymyślić żeby nie czekać kilku godzin na przejazd. No i generalnie jakaś motywacja by się przydała, bo nie chce mi się znów pedałować. Leżeć w śpiworze mi się chce. I kawę mogliby tu, koło tej kupy gnoju podawać.
Krzysiek (organizator maratonu) mówił, że można ominąć tę zamykaną drogę przejeżdżając Wartę mostem kolejowym.Ale to skrócenie drogi o około 40 km. Wystarczy jednak teraz gdzieś je sobie dodać. Patrzę na mapę- nad jezioro chcę. Wykąpać się, poleżeć w cieniu i odpocząć.  Jezioro Powidzkie zaliczę więc. Ale na razie jogurt, kanapka (ze świnką) i do Gniezna. Po drodze może jakaś stacja benzynowa z kawą?
Nigdy nie byłam w Gnieźnie. We wczesnych godzinach porannych miasto wygląda jak opustoszałe. Otwierają właśnie katedrę. Wchodzę. Nikogo. Jedynie w ławce gdzieś z boku ołtarza starszy, elegancki pan w lnianym garniturze. Podchodzi do mnie, zaczynamy rozmowę. Oprowadza mnie po katedrze. Pyta, czy chciałabym zobaczyć miasto. Bo on ma czas - rano nie potrafi spać długo...ja pewnie pospałabym dziś dłużej, ale mam kilometry do wypedałowania i nie mogę. Ale na poranne zwiedzanie pięknego miasta zawsze czas się znajdzie!  (a tak szczerze zrobiłabym chyba wszystko, żeby odwlec chwilę sadzania tyłka na siodełko).

poranne Gniezno.
W dalszym ciągu bez kawy (nie wiem dlaczego wszytko pozamykane, toż to już od dawna dzień!!) , ale jakoś jadę. Jest mi źle. Już nie mijam wiosek, a  nazwy miejscowości, nawet nie chce mi się patrzeć na gps, gdzie jestem. Odliczam kilometry. I nagle wielka tablica "Małachowo Złych Miejsc". Co za nazywa miejscowości?! Kto tu, chciałby zamieszkać? Powariowali chyba... Chwilę później leżę na torach przywalona własnym rowerem. Kolano potwornie boli (przejdzie) a w łydce mam trzy dziurki po tylnej zębatce. I pewnie nie byłoby źle, gdyby nie to, że nie mogę poradzić sobie z zatamowaniem krwi. Obwiązuję więc nogę czapką i ruszam z tego "złego miejsca" po pomoc na stację benzynową. Rowerowi też się coś stało, bo przerzutki nie działają a łańcuch trzeszczy. Ale jakoś jadę. Na stacji dostaję pomoc. Rower naprawiony przez miłych młodych chłopaków, rana  jakoś sama przestała  mocno krwawić . Popijam właśnie szczęśliwa kawę i zajadam hot-doga gdy czuję ból w dole brzucha....właśnie przyszedł okres. Do jasnej cholery! Nie czas jeszcze, nie teraz, nie to miejsce! Teraz to już z pewnością nie dam rady!

Dobra, jadę jakoś. Przecież przede mną odpoczynek nad jeziorem. Spinam więc na moment mięśnie i sprawnie pedałuję. I faktycznie  - piękne jezioro. A chłodna woda, bułka i maślanka z wiejskiego sklepu (połączona z przyjemną rozmową o żniwach) całkowicie stawiają mnie na nogi!
Na wyznaczoną trasę wracam pod Słupcą. I tu znów piękna niespodzianka - szesnastowieczny drewniany kościółek. W środku chłód, zapach drewna i terpentyny. Kocham takie miejsca. Siadam cicho z tyłu i......zasypiam. Nie mam pojęcia ile spałam. Może pięć minut, może godzinę. Ale  (z bożą pomocą) odpoczęłam i mogę znów jechać.

Upał. Wszystko mnie boli. Po co ja to robię? Popisać się chcę przed znajomymi, czy co? Udowodnić sobie, że nie jestem jeszcze stara?  Może jednak zawołam Piotra? Wolę być już stara niż dalej pedałować...Nie, jeszcze spróbuję.

Rzeczka Prosna.  Kajaki w dole. Takim to dobrze...płyną sobie z prądem i nie pedałują w słońcu...Schodzę i ja nad wodę, ale nie kąpię się, bo po moczeniu w jeziorze moja rana w łydce znów krwawiła.

Wystarczy, że przejadę 10 km i tracę moc. Na szczęście po drodze mam wiele wymówek, by stanąć- muzeum Mickiewicza, dwie stare fabryki,   kombajny w polu. Widoki codzienne-niecodzienne. Jeden starszy pan przyszedł oglądać żniwa prosto z kościoła. Chodzi teraz  koło kombajnu wzdłuż pola w garniturze. Na twarzy spokój i satysfakcja- udane  żniwa. Moje żniwa udane będą dopiero za 50 kilometrów. Jeśli dotrwam...
 No i w końcu jest i most w Solcu na Warcie. A ta wyczekiwana przeze mnie rzeka  tak sobie płynie leniwie i wcale nie jest ze mnie dumna...Ale stąd mogę już poprosić Garniera ( mój GPS) o  ulubioną przeze mnie jazdę po leśnych ścieżkach. Dam radę i będę dumna!

Do mety dotarłam ostatnia, po 33 godzinach od startu, prawie 8 godzin po głównej grupie. I jestem z siebie cholernie zadowolona!

Serdecznie dziękuję:
- Elizium i grupie jego kolegów z Kórnika  za wspaniale zorganizowaną imprezę i piękną trasę. Chętnie przejadę się nią jeszcze raz. Może tym razem w drugą stronę?
- moim współtowarzyszom w pierwszych 200 km, a w szczególności Kotowi.
- Piotrowi za wsparcie.

9 komentarzy:

  1. no co ja mam powiedzieć - wyrżnąć się w Małachowie Złych Miejsc to chyba jeszcze większy talent, niż mój do lotów z Makowskiej :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Skoro nie było pierwszego miejsca, to i siłą rzeczy nie mogłaś być ostatnia.
    No i zgadzam się z tym, co napisał Eli.

    OdpowiedzUsuń
  3. To ja ostrzegałem przed zamkniętą drogą, ale okazało się że klimat był rodzinno-towarzyski, a nie hiper-wyścigowy i droga była otwarta. Choć rolnicy mieli przykazane by kombajnami nie wyjeżdżać. Byłem tam pierwszy raz, teraz już wiem.
    CRL

    OdpowiedzUsuń
  4. Gratulacje - piękny przejazd i piękna (jak zawsze) relacja :). Nie wiem jak Ty to robisz, ale chyba zawsze spotykasz ciekawych ludzi na trasie.
    Marzena (Kot).

    OdpowiedzUsuń
  5. Miło było poznać :). Gratki za samotną jazdę. A okres wyczuł maraton i też chiał być na takiej fajnej imprezie - wiem coś o tym ;).

    OdpowiedzUsuń
  6. Szczerze podziwiam :)
    Przemo

    OdpowiedzUsuń
  7. Ojoj, kolejny znajomy po Kórniku, wzrusz. Czasem mnie normalni ludzie pytają, jakim cudem potrafię przejechać sto kilometrów rowerem. Nawet nie wiem co mam im mówić. Zazwyczaj dodaję, że sporo z moich znajomych potrafi zrobić 200, 300, stopniuję napięcie, a nawet 500km. I podaję linki. Trochę się im słabo robi. No wiesz, to ci sami od "nie boisz się spać w lesie?". No boję się, ale i tak lubię czasami. ;)

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten komentarz został usunięty przez administratora bloga.

    OdpowiedzUsuń