środa, 28 stycznia 2015

Z jesienią na ogonie


Stał na środku mostu i czekał tu na mnie. Nie, chyba trochę przesadziłam, bo skąd mógł wiedzieć, że będę tędy jechała? Sama tego jeszcze chwilę wcześniej nie wiedziałam. W każdym razie w tej chwili stał i machał mi z daleka  obydwiema rękoma, uśmiechnięty od ucha do ucha.
Podjechałam na most, zatrzymałam się. Cisza. Słychać tylko szum rzeczki w dole. Przez chwilę przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. On - okutany w dwa, może trzy polarki z kamizelką odblaskową na wierzchu. Pucułowata, przemrożona zimą twarz  nie przestawała się uśmiechać. I jego rower - stary, całkowicie zardzewiały, owinięty szmatami - ścierki i linki na kierownicy,  bagażniku, wszędzie.
Na pierwszy rzut oka człowiek- lump.
Lubię lumpów. Ale tych, których "lumpowatość" jest świadomym wyborem (a nie wynikiem uzależnienia alkoholowego - takich niestety najwięcej). Ci ludzie zwykle mają w sobie  pokłady wolności i niezależności.
- a pani to ile ma lat?
No niezłe pytanie, jak na "dzień dobry"...
- 45
- To Pani młoda jeszcze. Teraz to żałuję, że nie zacząłem w Pani wieku...



Marian ma 64 lata. Całe życie był rolnikiem. Kilka lat temu zmarła mu żona, gospodarstwo przepisał synowi. I w jego życiu nastała nuda..
- no i wtedy usiadłem i zacząłem się zastanawiać, co lubię robić. I pomyślałem, że jeździć na rowerze lubię. Więc wyjąłem ze stodoły rower i zacząłem jeździć. Najpierw blisko - dzień dwa i wracałem, potem coraz dalej. A teraz jak przychodzi ciepło to biorę namiot, karimatę, trzy miękkie gąbki (żeby się czuć jak w łóżku) i po Europie sobie jeżdzę. Tylko w 2013 roku nie pojechałem nigdzie, bo to pechowy rok i wolałem nie ryzykować.
Patrzę z niedowierzaniem na  Mariana i jego rower. Przy tym rupieciu mój osiemnastoletni Rzęch prezentuje się niczym nowiutki mercedes przy  starym fiacie. A i sam Marian ( z wystającym  brzuszkiem) na wyczynowca nie wygląda...
Mój bystry rozmówca widzi moje niedowierzanie. Szybko wyciąga z kieszeni nadgryziony zębem czasu telefon i zaczyna pokazywać zdjęcia. Marian i jego rower na granicach państw:  Litwa, Łotwa, Estonia, Czechy, Szwecja, Finlandia, ....odlot!
- a z czego Pan żyje w tych podróżach?
- ja dużo nie wydaję. I zarabiam jak się da. W Szwecji to ich malinki zbierałem. W Norwegii puszki. Oni tam mają takie pojemniki, że jak wrzucisz puszkę, to kasę dają. Nic gadać w ich językach nawet nie trzeba żeby taki automat obsłużyć.  No i na tych puszkach to naprawdę można zarobić! Przez dwa miesiące zbierania to ja ze 60 euro za nie dostałem!
- bo jak jeżdżę to czuję, że wreszcie jestem panem swojego życia. Nikt mi nie mówi, jak i co mam robić żeby było dobrze. Tak sunę sobie...A nie zawsze przecież jest kolorowo. Kiedyś (w lipcu, w moje imieniny) cały dzień  usiłowałem wyjechać z Helsinek i nie umiałem. I znikąd pomocy. Bo ja to tylko po rusku umiem się dogadać. I po łacinie trochę, bo ministrantem w kościele byłem, to się kilku słów po łacinie nauczyłem z książeczki...

Zmarzłam - podczas zimowej wyprawy  cały czas trzeba być w ruchu, bo inaczej organizm się szybko wyziębia. Marian też wsiadł już na swój wehikuł (za 20 euro taki dobry rower na wyprzedaży na północy Norwegii kupiłem!)
- do zobaczenia w lecie!
- do zobaczenia!
I jestem pewna, że mówiąc te słowa był pewny, że właśnie tak będzie.

Podczas zimowej tułaczki rowerowej, na moście pod Prusicami zobaczyłam swoją przyszłość. Zaśmiałam się na jej widok wesoło, poczęstowałam herbatą z termosu, i pojechałam dalej...



    Czekałam z podróżą na prawdziwą, śnieżną zimę. Ale z każdym bezśnieżnym tygodniem, z każdym dniem moja cierpliwość się kurczyła i wiedziałam, że niedługo nastąpi spontaniczne pakowanie i wyjazd.  Niezależnie od pogody. Dokąd? To oczywiste - w poszukiwaniu zimy.
Pretekst przytrafił się sam- jechaliśmy samochodem do znajomych do Poznania. Wystarczyło zabrać rower...

Poranek po imprezie. Domownicy dogorywają, ja tymczasem przepakowuję rzeczy z  sakw do pożyczonej torby (zapomniałam zabrać ze sobą dyszla do mojego koła extraweel i muszę się nieco przeorganizować). Gdy wychodzę, towarzystwo powoli się budzi.
- dokąd jedziesz?
Cholera, nie wiem dokąd jadę. W zasadzie wszystko mi jedno. Na północ lub południe. Ale ponieważ i tak patrzą na mnie i pakowany przeze mnie namiot z przerażeniem, COŚ muszę odpowiedzieć.Błądzę myślami po mapie....
- na południe. Do tego "dzyndzla" na dole ( Kotlina Kłodzka)
Tak więc do "dzyndzla". Niech będzie. Ale najpierw do Kórnika, gdzie chciałabym poznać mojego  wirtualnego znajomego.  Znamy się już jakiś czas - jego blog o muzyce poważnej jest moją ulubioną inspiracją muzyczną. Łączy nas też pasja rowerowa.
Krzysiek wyjeżdża po mnie rowerem.  Pobieżne zwiedzam  z nim urokliwy, położony nad jeziorem Kórnik (zastrzeżenia: te ławeczki stawiane ostatnio  zamiast pomników wybitnym ludziom - czy nic nowego nie da się wymyślić? W Kórniku ławki doczekała się Szymborska), niepospieszna kawa z miłą rozmową...i w drogę!

Najpierw zaskoczenie. Wielkopolscy kierowcy to chyba najgorszy gatunek jaki zdarzyło mi się widzieć na naszych drogach. Nawet na stosunkowo wąskich drogach wyprzedzają na trzeciego i generalnie nie używają kierunkowskazów gdy mnie mijają. Bezpieczniej jest tu chyba wyjechać na środek pasa i znosić ciągłe trąbienie, niż jechać skrajem drogi! Zresztą efekty tej brawurowej jazdy widzę już po godzinie, gdy jakiś debil nie wyrabia się z mijaniem mnie przed wysepką i musi gwałtownie hamować. Samochód jadący za nim wjeżdża mu w d... Huk, szkło, bluzgi.
To dla mnie przestroga. Rozmawiam na ten temat z Garnierem (dla przypomnienia - tak nazywa się mój gps)  i szybko zmieniamy trasę z rowerowej na drogi piesze. Czekają mnie więc w dużej mierze leśne dukty, ciche i spokojne.
- i małą  szoskę poproszę od czasu do czasu. Żeby wypróbować moje zimowe opony na lodzie.
- pip - odpowiedział Garnier, co oczywiście znaczyło "da się zrobić".



Pierwszy wieczór. Temperatura na minimalnym minusie, śniegu brak. Znajduję sobie miejsce w przydrożnym lasku i  szybkimi ruchami rozbijam namiot. Pompuję dwie karimaty, wrzucam sakwy i pakuję się do środka  za nimi. Wskakuję w dwa śpiwory i czekam na cud, czyli ciepło. To jednak długo nie nadchodzi...
To nie jest mój debiut w spaniu na mrozie - zrobiłam sobie próbę generalną na własnym podwórku. Ale to było co innego - w każdej chwili mogłam wrócić do domu. A teraz? Zmęczona po całym dniu jazdy nie mogę się dogrzać! Robię sobie herbatę, jem kanapki. Cóż, przyjdzie mi zasypiać dygocząc - dam radę. Zakładam dwie czapki, rękawiczki i odpływam w sen.
Budzę się koło północy. Ciepło! Nawet gorąco. Zdejmuję rękawiczki, jedną czapkę i kurtkę.
Sowa sobie pohukuje w lesie, jakieś drobne zwierzątko szura zmarzniętymi liśćmi koło namiotu. Cisza, spokój. I tylko jedna myśl zakłóca ten błogostan- muszę zrobić siku. Nie będę opisywała zakrętów, jakimi wiodła mnie wyobraźnia w poszukiwaniu nocnika, Ale gdy dotarłam w końcu do myśli, że mam przecież kubek od termosu, postanowiłam wyjść. Koszmar! Znów zmarzłam, znów wyziębiony namiot i śpiwory! I kolejne tej nocy zasypianie w zimnie.
Poranek  za to jest uroczy - nie wychodząc z ciepłego śpiworka parzę sobie Najlepszą Kawę Świata. I nie została ona wysrana przez luwaka w indonejzyjskim lesie, nie jest to też panamską Esmeraldą - to zwykła kawa rozpuszczalna. Najlepsza, bo  jest gorąca, tu i  teraz! Do tego kanapki z tradycyjnym serkiem wiejskim i pomidorkiem. Też wspaniałe! Ach Wrono, dla takich chwil warto żyć!
Pakuję się nie wychodząc z namiotu (dziś w nocy przestał być bezimienny  - nazwałam go Lodownia) i wychodzę na mróz. Jeszcze tylko ugotować herbatę do termosu (zimą ciepłe jest moją benzyną), pakowanie oszronionego namiotu i na rower!
zdjęcie: fotopolska.eu.



Dziś podróż zaczynam od nieczynnej stacji kolejowej w Piaskach. Sam budynek zamknięty, ale wkoło tyle interesującego - stare semafory, zwrotnice. No i przerdzewiałe tory.
Piękna opuszczona stacja....wpadam w zadumę nad losem takich miejsc. Jak je ratować? W kilku miejscach Polski przerobiono stare trasy kolejowe na rowerowe....Może i tu można by?
Gdy kilka kilometrów później napotykam na swojej drodze (ta oczywiście nieustannie na południe wiedzie) porośnięte chaszczami tory kolejowe postanawiam ruszyć nimi w podróż...Dlaczego tak? A dlaczego nie? Śpieszę się gdzieś, czy kilometry chcę "tłuc"? Nie - ja szukam przygody.
Tak więc kolejne godziny prowadzę mój rower po torach przez krzaki, zwalone drzewa i słupy trakcyjne. Obok asfalt (i nawet Garnier mówi mi, że oszalałam),  ale ja twardo walczę z żywiołem. Trasa kolejowa Gostyń- Krobia liczy 110 lat, ja  jestem tu pierwszym pociągiem od  prawie 30...
Lokomotywą to ja nie jestem najsilniejszą - do Krobi docieram nieźle wykończona! A tu zimno- nie ma kawiarni, restauracja zamknięta. Pozostaje mi więc ciepełko pięknego kościoła (cóż za pech- msza. Za przywilej ciepła muszę zapłacić gimnastyką - klękanie-wstawanie -siadanie. I tak w kółko) Na szczęście są i sklepy, gdzie patrzą na mnie jak na wariatkę, ale przychylnie...
Dalsza podroż to kolejna niespodzianka - Dolina Baryczy. Nie wiem skąd mam zakodowane w głowie, że to magiczne miejsce. Pewnie jacyś znajomi mi o tych okolicach opowiadali. Mam około dwóch godzin do zmroku. Zdejmuję więc bagaże z roweru, maskuję je w krzakach (o ile da się zamaskować w zimowym, łysym lesie wielkie czerwone sakwy) i ruszam przed siebie.
Po kilku kilometrach jazdy odkrywam, że nie mam przy sobie telefonu- został w kurtce, którą zdjęłam. Co tam telefon- myślę - zdjęć to ja za bardzo nie lubię robić. Jadę więc sobie dalej wśród  stuku dzięciołów do pięknych jeziorek. Siadam, podziwiam, cieszę się zastanymi widokami jak dziecko. A tymczasem....
Robi się ciemno . No i  padają mi baterie w Garnierze, a zapasowe mam w bagażu. Przygoda.......cholera jasna!! Tę wykrakał mi Krzysiek. Śmiał się ze mnie, że nie mam przy sobie żadnej papierowej mapy. I gdy skończą mi się baterie, to stanę bezradna..
Patykiem na ziemi rysuję sobie  całą dotychczasową leśną trasę...tyle, ile pamiętam. Muszę przecież jakoś wrócić do moich bagaży. Bez nich zamarznę, zdechnę w tym cholernym lesie! Jadę. Trochę po śladach, trochę z pamięci. Jednak już od początku mam wrażenie, że to nie ta droga.. Błądzę. Żadnych szlaków, żadnych znaków. Trwa to wszystko pewnie z pół godziny zaledwie, jednak w mojej głowie są to naprawdę długie chwile! Gdy wiec widzę z daleka jakieś światło, czuję się jak skazany, który cudem uniknął kary...jestem uratowana!
Zaskoczona moim najazdem "cywilizacja" daje mi herbatę i  baterie do GPS. Garnier błyskawicznie prowadzi mnie do moich rzeczy- byłam całkiem niedaleko..
- Widzisz Krzyśku -myślę  teraz zadowolona -  to właśnie była ta  super  przygoda. I tylko dlatego mogła się wydarzyć, że  nie miałam papierowej mapy!

W tej podróży większe odległości pokonuję w zasadzie dopiero po zmroku. Wtedy nie kuszą mnie już miejsca i krajobrazy, i mogę sobie rytmicznie pedałować. Dzisiejszy wieczór jednak jest inny - cudownie podświetlone ruiny pałacu w Żmigrodzie nie dały przejechać obojętnie. Skaczę więc po nich jak małpa, przy okazji zwiedzam okoliczne budynki w których ukryty jest skarb .

Noc....Zanim nastaje kupuję sobie w sklepie litrowy słoik z czymkolwiek... Przebieg reszty nocy już znacie. No może poza tym, że dziś nie rozbiłam namiotu (jak wczoraj) na pieńku, a jedynie głową w dół...
Ale  jak zwykle mróz i zimno.

Małe kolorowe miasteczka z pięknymi, brukowanymi uliczkami, cudowną starówką i ceglanymi kościołami.- taki obraz miejscowości wyłania się mi z tej podróży. Wiele miejsc, gdzie chciałoby się zostać na dłużej - Sarnowa, Wołów, Prusice, Dolny Brzeg... Ludzie może nie są tak otwarci jak w innych rejonach Polski, ale chętnie pomagają - prowadzą w tajemnicze miejsca, pokazują stare cmentarze...Ach cmentarze - po tej podróży mogę chyba zostać już specjalistką od ich rozpoznawania w terenie. Bluszcz na drzewach, charakterystyczna górka - wejdź i zobacz, a spod bluszczu wyłoni się często ponad dwustuletnia historia....

Nie jadę już konkretnie na południe. Co i rusz zbaczam z kursu wiedziona wizją młyna, wiatraka, czy opuszczonego pgr-u. Lubię zwiedzać opuszczone miejsca. Lubię oglądać przemijanie. A tego im bardziej na południe, tym więcej. I coraz bardziej szlachetnego. Ale o tym za chwilę.
Tymczasem przyszło mi przemieścić się przez Odrę. Garnier zgłupiał, więc patrzę na jego mapę- jest most kolejowy. Dam radę. Okazuje się, że są dwa mosty - nowy, z czynną linią kolejową, i stary, gdzie część torów już została rozebrana, a między podkładami kolejowymi wyziera przepaść. Super, będzie zabawa.Z rowerem po starym moście nie przejdę, ale mogę sobie "poskakać" po podkładach sama. Pędzę więc.Cóż to dla mnie- ja przecież nie mam w sobie strachu! Dzwoni  telefon. Zatrzymuję się. Klientka. Stoję w rozkroku, gadam (bo jak już odebrałam to muszę)  i rozglądam się dokoła. Śliskie podkłady, pode mną przepaść. Zwariowałam? Co ja tu robię? Gdy kończę rozmowę nie jestem już w stanie dać kroku. Paraliż. Siadam, oddycham głęboko. Dzwoni Piotr. Nie mówię mu, że mam problem, ale uciekam na chwilę myślami od tej cholernej Odry, co płynie  pod spodem. Siedzę tak jeszcze z 10 minut. I wiem, że dopóki mam w sobie niepewność, to nie mogę iść. Opanowuję strach i wracam do roweru. Przyznaję się - to przejście to była szczeniacka głupota!

Wieczór. Chyba jestem w okolicach Wrocławia, bo widzę startujące samoloty. Piękna rozgwieżdżona noc. Księżyc I  zimno jakby większe. Telefon mówi, że minus sześć. Może popada śnieg? Na razie mróz mi sprzyja, bo Garnier zafundował mi dłuższą błotnistą przejażdżkę przez  pola. Błoto zamarło, nie ma problemu.
Płasko tu jak na patelni, ale i lasów nie widać. Gdzie będę spała? Gdy więc na horyzoncie pojawia się większe skupisko drzew pędzę tam natychmiast. Las szeleszczących na mrozie pokrzyw. Taki chyba podmokły latem.  Jestem jednak na tyle zmęczona, że naprawdę mi wszystko jedno....

W nocy spada śnieg...Jak to miło obudzić się  i słuchać jak płatki delikatnie ocierają się o Lodownię..
Rano śpię sobie dłużej. Generalnie na świeżym powietrzu sypia się chyba dłużej niż normalnie. Dziś o siódmej wyjrzałam tylko, obejrzałam białą krainę i znów zasnęłam. Gdy się obudziłam, ciche szemranie zamieniło się w regularny stukot a silny wiatr targał namiotem  - cholera, leje!

Zimno jak cholera, wilgoć w namiocie, a ja muszę spakować się i jechać....fuj. Jest na to tylko jedno lekarstwo: dwie kawy!
Gdy ruszam (mokre rękawiczki, spodnie i kurtka)  wiatr i deszcz przestają być okropne, a robią się zwyczajne -  w takich warunkach nie raz jeździłam i są one...(no wiem, dziwacznie to misi brzmieć) zwyczajne. Krajobraz za to robi się absolutnie fantastyczny - teren zaczyna falować, zaczynają się lasy z domieszką buczyny.

To zupełny przypadek- zatrzymałam się we wsi, bo chciałam obejrzeć z bliska piękne stado perliczek. I wtedy w głębi, gdzieś za podwórkiem pełnym trzody zobaczyłam opuszczone ruiny siedemnastowiecznego pałacu....

Pałac w Kamionnej


Właśnie trafiłam do cudownej krainy zamków, pałaców i pięknych gór. Tu każda miejscowość, ba - każda wieś ma (wciąż jeszcze widoczną!) bogatą historię. To absolutny raj dla mnie, roweru i mojej wyobraźni. I tu rozpocznę moją kolejną włóczęgę!

PS. W sumie nie dotarłam  do samego "dzyndzla". Ale jakie to ma znaczenie?




Dla tych, co lubią statystyki: spędziłam w drodze 4 dni, pokonałam dystans 360 km, przespałam na mrozie ok 30 godzin. Wypiłam 5 litrów herbaty, pożarłam masę jedzenia, w tym 9 ulubionych serków wiejskich.
















13 komentarzy:

  1. Podoba mi się wizja Twojej przyszłości. Tylko nie wiem czy tak tanio uda Ci się rowerek piękny kupić.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miras - ja już rower mam. Nie sądzę, żebym musiała go zmieniać :)

      Usuń
  2. No tak, czasy się zmieniają. Gdy byliśmy w 1976 na rejsie kandydackim m.in. w Helsinkach "puściliśmy się w rajzę" z kolegą po tamtejszych antykwariatach filatelistyczno-numizmatycznych. Kolega "szprechał" po niemiecku i nikt z nim nie podejmował dialogu. Ja po rosyjsku i o dziwo z wieloma autochtonami mogłem się dogadać.Pozdrowienia dla p. Mariana :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czasy na szczęście zmieniają się tak, że każdy dzieciak zna mniej więcej jakiś jez. zachodni...

      Usuń
  3. Mam zakaz komentowania, czy jak? Napisałem komentarz i mię go wcięło. Nie chciałbym, aby wyszedł ze mnie wredny męski szowinista... więc powiem tak: w lesie zgubiłem się raz. Jak zdałem się na szwagra, który rzekomo znał ów las jak własną kieszeń. Łaziłem zbierając grzyby i potem... dziecko osłabło, żona i teściowa w panice... Never again pomyślałem. Nigdy więcej nie zdam się na jeden tylko sposób nawigacji (czyt. szwagier tudzież pan Garmin). I choć się nie gubię, to dygam ze sobą te mapy. Tak "w razie niemca" (jak to się u nas mawia).

    Zaś co do trasy, Droga 434 jest nieprzyjemna. Myślałem, by Ci ją odradzić, wręcz namówić na zmianę, ale byłaś tak bardzo przekonana, że musisz dojechać na "dzyndzel", że jakoś mi przeszło. Jak widać - mogłem się jednak pomądrzyć. Zaliczyłabyś w Wielkopolsce podjazdy po 11-12%...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Eli - 434 to też przygoda ;). Na szczęście nie tragiczna. Podjazdy zaliczę następnym razem. To nawet lepiej, bo bez zimowych opon dużo łatwiej. Co do mapy: rozumiem Cię doskonale. Gdy jeżdżę z rodziną to mapę mamy. Piotr zabiera...
      Do zobaczenia niebawem :)

      Usuń
  4. Świetnie opisany wypad... Przez te kilka chwil lektury wczułem się w klimat Twojej włóczęgi rowerowej, w sumie charakterem bardzo mi bliskiej. :) Dziękuję!

    OdpowiedzUsuń
  5. Dobił się do mnie na rssie początek opowieści i byłam zachwycona, tylko nie mogłam skomciować. Teraz czytam resztę, ale zostawiłam sobie tamten na pamiątkę w mejlu. Spotkac prawdziwego pana Mariana, tyle wygrać! Zwłaszcza widok roweru - będę go wypatrywać na trasie :) Swoją drogą muszę wreszcie "zanabyć" porządny śpiwór, bo co to znaczy zamarzać przy +10 ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślisz, że to był "ten" Marian? Wszystko możliwe ;).
      Co do śpiworów - jeden z moich teoretycznie powinien wytrzymać nawet lekki mróz. Chyba jednak w załączonym opisie chodzi o to, że jedynie nie przymarza się w tej temperaturze do podłoża. Na szczęście jestem na tyle szczupła, że mogę włożyć jeden śpiwór w drugi i ciągle jeszcze się w środku mieszczę :).

      Usuń
  6. O ja pierdziu - ale się wczytałem, to jest zajebiste wszystko, pięknie i ciekawie piszesz jesteś mega. Dzisiaj wreszcie kupię ten namiot a na śpiwory to jeszcze poczekam bo to drogie gadżety. Już mnie przekonałaś, że będę robił podobnie takie wyjazdy nawet z zimie bo te moje to są tylko " przejażdżki " . A jak jechałaś przez żmigród i wołów to byłaś ok. 20 km. od miejsca gdzie przed hajtnięciem mieszkałem. O to o tym Marianie - super - to co piszesz to nawet nie powinno się komentować - po co ? co taki komentarz odda ? jak Ty tak zajebiście piszesz posty o swoich wyprawach uuuuu ....... słowa nie oddadzą wszystkiego - pozdrawiam hej

    OdpowiedzUsuń
  7. A zapomniałem - kiedyś musisz przyjechać do Legnicy wiem, że przyjdzie taki czas

    OdpowiedzUsuń
  8. Witam serdecznie. Bardzo fajne zapiski dotyczące niszczejących torów, semaforów itp. Może zechcesz polubić i wesprzeć swą historią , zdjęciami mą grupę? Zapraszam gorąco.
    https://www.facebook.com/groups/776013722521366/

    OdpowiedzUsuń