wtorek, 9 grudnia 2014

Opowieść Wigilijna



Był koniec roku siedemdziesiątego szóstego. Skończyłam siedem lat. Dobrze to pamiętam, bo w tych czasach co roku mieszkaliśmy gdzie indziej....Teraz mieszkaliśmy w Krzeczkowej, małej wioseczce u podnóża Bieszczad. Tu nauczyłam się jeść chleb z samym cukrem i biegać na bosaka po koniczynie pełnej pszczół. I tu pierwszy raz uciekłam z domu, ale to zupełnie inna historia....

 


 Chodziłam wraz z bratem do drugiej klasy. Zimą w szkole bywaliśmy wtedy, gdy nie zasypało śniegiem za bardzo - szliśmy do szkoły 5 km, śniegu mogło być jedynie tyle, by dało się przez niego przebrnąć. Nie było ani pługów, a tym bardziej szkolnych autobusów.. Buty były. I wilki, które na wzgórzu wyły. Dlatego wszystkie dzieci ze wsi (4 sztuki nas było) zawsze trzymały się razem, żeby nas te bestie nie zjadły - zrobiły tak podobno z 6-tym dzieckiem Krukowej - strach się bać!
Grudzień. Drogi zasypało dokumentnie. Cieszyliśmy się, bo oczywiście nie chodziliśmy do szkoły. Mogliśmy cały dzień siedzieć w domu i palić w piecu. Nasz dom to było służbowe mieszkanie mamy-nauczycielki. Budynek był nieczynną szkołą. Trzy wielkie klasy - nie do ogrzania! Jak paliło się cały dzień , temperatura podnosiła się z normalnie panujących 8- 10 stopni do 15. Robiło się więc gorąco... Paliliśmy drewnem bukowym, ale czasami chcąc zrobić mamie niespodziankę chodziliśmy bawić się w górników do starej komórki. Tam spod warstwy miału wykopywaliśmy małe bryły węgla. Węgiel palił się dłużej i dawał więcej ciepła… Pamiętam do tej pory to rozkoszne uczucie przytulania zmarzniętych pleców do rozgrzanych kafli pieca...

Zbliżała się Wigilia. Goście nie dojechali, bo byliśmy odcięci przez śnieg od świata...Czekały nas więc Święta z mamą, we trójkę...
Jako rozsądne dzieci wiedzieliśmy, że Św. Mikołaj nie istnieje. I nagle uświadomiliśmy sobie, że nie mamy dla mamy prezentu. I nie mieliśmy pojęcia, co to w ogóle mogłoby być...Ale z pomocą przyszła sama obdarowywana. Opowiedziała o idei dawania prezentów - liczy się sam gest, a nie prezent - mówiła - to może być naprawdę cokolwiek. Na szczęście jeszcze zanim spadł śnieg przyszła paczka od wuja z Bydgoszczy. Wiedzieliśmy zatem, że my "czegokolwiek" nie dostaniemy... 

Wigilia. Nasza sąsiadka Stróżowa, jak zwykle przyszła sobie postać i popatrzeć, co się u nas dzieje. Codziennie tak stała i patrzyła. I nic nie mówiła. Mama, która nie przepadała za jej towarzystwem, tym razem jakby na nią czekała i posadziła ją na wcześniej przyszykowanym miejscu. Było pięknie: pełny stół jedzenia i choinka (znaleźliśmy ją podczas zabawy niedaleko domu. To był pozostały po wyrębie czubek świerku. Niski, ale bardzo szeroki. Nie pasował nam do niczego. Mając jednak w pamięci świeżo przeczytaną baśń Andersena „Choinka” ze współczuciem zabraliśmy ją z bratem do domu). No i prezenty! Ja dostałam lalkę – Zosię. Mój brat samochód sterowany. A mama małe zawiniątko. Jak je rozwinęła, milcząca zwykle Stróżowa, zaczęła się głośno śmiać. To był zwykły patyczek.....

Mama kupiła specjalny kuferek wyściełany czerwonym atłasem, delikatnie włożyła do niego patyczek i przechowuje go do dziś...



Opowieść ta ukazała się właśnie w cudownym, pięknym piśmie zrodzonym z pasji i o pasjach:  Pure Passion.  Zapraszam do oglądania i lektury!


 

2 komentarze:

  1. Hej ;)
    Magazyn już oblukany .....i powiem Ci, że od razu znalazłam Twoje pióro ;)
    Gratulacje Wronko ;) ......jak zwykle zachwycająca opowieść!
    Uściski i pozdrowienia serdeczne.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach Olu, dziękuję! Też się cieszę.I mam nadzieję na stały kącik w tym pięknym piśmie..

    OdpowiedzUsuń