czwartek, 23 października 2014

Morskie opowieści...




To spontaniczna podróż. Korzystając z okazji, że zostałam wyciągnięta na zawody pod Kościerzynę postanawiam kilka następnych dni spędzić nad morzem.  Inaczej niż zwykle - bez przygód i setek kilometrów na rowerze. To ma być spokojna podróż w całkowite wyciszenie...
Tak więc po skończonych wyścigach pakuję na rower sakwy (o rany, jestem coraz bardziej "wygodnicka" - ze 25 - 30 kilo się tego uzbierało!)  i ruszam czym prędzej w podróż na puste plaże - Słowiński Park Narodowy to moje ulubione odludzie.
Widok morza zawsze mnie rozczula. Tak jest i tym razem. Słońce, kompletnie pusta plaża (którą rozdziewiczam śladami opon na piachu), fale i monotonny szum. Siadam i płaczę ze wzruszenia - dziś to wszystko jest moje!
Robię zapasy jedzenia i w drogę. Na zachód. Plażą, po piachu. Warunki idealne. Ubity piach niesie niczym autostrada. No może z tą autostradą to przesadziłam, ale jest szeroko i jedzie się z niewielkim tylko wysiłkiem.



Stada rybitw wypełniają linię brzegową na przestrzeni kilometrów. Ruszają tyłki  w górę dopiero wtedy, gdy jestem tuż tuż...No chyba że zatrzymuję się i próbuję wyjąć aparat-  odlatują natychmiast.
Odjeżdżam 20 kilometrów od "życia". Rozbijam namiot, wyciągam moje zaplecze kuchenne, i pożeram cały zapas serka wiejskiego. Gorąca herbatka na pustej plaży też smakuje wyjątkowo!
Noc przychodzi wcześnie - już przed siódmą jest kompletnie ciemno. Gwiazdy, potęga szumiącego morza i ja - mały punkcik gdzieś na skraju mrocznych przestworzy...uwielbiam.
Myśli, z którymi muszę się w końcu uporać  to nagła śmierć Szymona. Muszę przestać cierpieć, muszę zacząć żyć dalej i pięknie. Chcę więc sobie brata powspominać w samotności  i pozwolić mu odejść....
Druga, może trzecia w nocy. Budzi mnie  silny wiatr. Namiot  wygina się i pręży tak, że zastanawiam się, czy nie odfrunie, gdy z niego wyjdę...
Zdejmuję skarpetki i wychodzę. Zimny mokry piach natychmiast przykleja mi się do stóp. Silny wiatr błyskawicznie wymraża ciało i wbija  piach  w oczy...Czarna noc. Przed sobą widzę jedynie jaśniejsze plamy szalejącej morskiej piany. Słyszę głośny szum  i pojedyncze huki gwałtownie  zderzających się fal. Wiatr nieustannie gwiżdże. Najpotężniejsza orkiestra świata!
Siadam tuż przy linii  wody i zatapiam się w bezkresie morza...
Szymon też kochał morze. Przyjeżdżał tu  zimą i kąpał się w lodowatym...
W dalszym ciągu mam w sobie potrzebę gestów pożegnania. Spóźnionych, bo jednostronnych. Ale skoro potrzebuję...
Rozbieram się. Zimny wiatr owiewa moje ciało. Kładę się  wzdłuż linii brzegowej  i czekam. Po chwili zlewa mnie potężna fala wody. Zimno nie do zniesienia. Wytrzymuję. Gorszy od fali jest chyba ten lodowaty wiatr. Potem kolejna fala. I znów wiatr z piachem....
Dziękuję Ci Szymonie, że byłeś!

Wstaję razem ze świtem. Wieje. Bardzo wieje. I to z zachodu- kierunku w którym podążam. Ale cóż to dla mnie! JA dam przecież radę w każdych warunkach!
Śniadanie w namiocie. Pakuję manatki i w drogę.
Autostrada....nie ma już autostrady. Jest mokry piach w którym grzęznę z ciężkim, objuczonym rowerem. Gdy do tego dochodzi ulewa zaczynam wątpić - po cholerę mam jechać akurat na zachód? Ambicje?
Pokonuję pięć kilometrów w dwie godziny.
Hm...mogę przecież i na wschód - zwykle  potrafię zmienić kierunek jazdy wiedziona pięknym widoczkiem, dlaczego nie mam tego zrobić teraz? Zawracam. 
W drugą stronę prowadzi się rower dużo prościej. W dodatku odkrywam, że w miejscu, gdzie ustępują fale piach jest ubity i mogę nawet  jechać. Trzeba tylko uważać  i przejechać  zanim "bałwany" wrócą.
Po pięciu minutach jestem mokra do pasa. A po następnych piętnastu grzęznę, a odchodząca fala wywala mnie wraz z rowerem. Sakwa z ubraniami zostaje przemoczona. Tak więc jestem z dala od cywilizacji, w ulewie, w paskudnym wietrze, cała mokra i nie mam co na siebie włożyć! Do Łeby!
"Centrum mody"  czyli mała dziurka z jakimiś ciuchami ratuje mi życie (wtedy jeszcze nie wiem,że tylko na godzinę) Zakładam w knajpie nowe błyszczące leginsy, różową bluzkę, bialutkie skarpety i jestem absolutnie szczęśliwa!
Mimo że przyroda wkoło jest piękna jesienią, to mnie interesuje morze. Wracam więc na plażę. Wychodzi słońce. Trochę jadę trochę idę. Na chwilę koncentruję uwagę na kiteserferach, stadem przemieszczających się morzem w kierunku Władysława. No i ta chwila braku skupienia na falach znów kończy się kąpielą...
Wkurzona zdejmuje moje nowe wdzianko i zakopuję w piachu- po co mi kolejny mokry balast.. Co zakładam? Odkrywam, ze mam w dobrze zabezpieczonej reklamówce brudne ciuchy (hm, brudne to zbyt lekkie określenie) z zawodów. Co tam  - doskonałe, bo suche!
Postanawiam uchwycić rytm morza- przecież do tych fal musi być jakaś reguła. Siedzę więc i liczę...Duża, dwie małe, duża, duża...Cholera, tu nie ma reguły. Albo rozbiorę się, schowam ubrania do folii i przestanę martwić, że się w morzu wymoczę, albo zaryzykuję. Wizja nagiej podróży w jesienną pogodę po plaży jest nawet dla mnie zbyt ekstremalna, tak więc podejmuję ryzyko. I znów przegrywam...
Co zrobić, gdy wieczorem mokre masz absolutnie wszystko a chciałbyś mieć rano suche? Zakładam na siebie mokre ubranko, wchodzę w dwa śpiwory (jeden wygrałam na zawodach) i idę spać...rano budzę się w suchym. Tylko buty pozostają mokre.
Budzi mnie potężny szum. Fale są dziś ogromne. Ale nie wieje! Mogę zjeść śniadanie przy samej linii wody i patrzeć, jak wstaje słońce....
Kolejna kawka, herbatka...rybitwy podchodzą naprawdę blisko. Jedząc batonika patrzę, jak  w mojej nadmorskiej stołówce odbywa się prawdziwa bitwa o rybę. W końcu któryś ptak połyka ją w całości i po kłopocie..


Nie chce mi się jechać dalej. Oglądam rzeczy wyrzucone przez morze, patykiem wrzucam do wody wyniesione na brzeg meduzy. Oglądam kutry rybackie i odciskam ślady stóp na piachu.... Mogłabym tu chyba zostać na zawsze...
Telefon.
- mamo, kiedy wracasz? Przywieziesz mi kilo piachu?
Pakuję piach do reklamówki. Łzy kapią na ten niepozbierany.
- Żegnaj morze. Czekają na mnie..




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz