wtorek, 22 lipca 2014

Wolność kocham i rozumiem


Wieczór, a w zasadzie już noc. Za mną kolejny upalny dzień rowerowej tułaczki. Gorącej tułaczki z potem na plecach i powiekach. Właśnie ze względu na upał zaczęłam odpoczywać w południe i przedłużać jazdę do nocnych chłodów.
Przede mną las, nade mną miliony gwiazd. Cisza, żadnych samochodów ani ludzi. Czuję, że nie chcę już dalej jechać. Chcę, by  ten mroczny las był dzisiejszej nocy moim  domem. Skręcam z szosy w pierwszą napotkaną ścieżkę. Jadę 10, może 15 minut piaszczystą drogą. Schodzę z roweru, wyłączam światło i zanurzam się w mrok. Słyszę spłoszone moją obecnością zwierzęta i  szum drzew nade mną. Czuję zmęczenie, wyciszenie i wielki spokój..
Praktycznie po omacku rozbijam namiot, wskakuję do środka i natychmiast zasypiam. A kąpiel? A mycie zębów? Było, było, kąpałam się w pięknym, dzikim jeziorku jakieś dwie godziny temu...
Budzi mnie świt i spadające z drzew na namiot krople wody. Rosa czy deszcz? Wychodzę żeby to sprawdzić. Jednak rosa...Rozglądam się i widzę, że znajduję się na środku  jagodowej polany. Zabieram się więc za jedzenie. Dopiero po kilkunastu minutach uprzytamniam sobie, że  zamiast biegać półnaga na czworaka po kępach jagód  powinnam spać  - jest dopiero 4.30. Wyciągam śpiwór z namiotu, kładę się na nim i znów spokojnie zasypiam...
Budzi mnie upał i włochata gąsienica chodząca po mojej nodze. Piję zrobioną na kuchence gazowej kawę, słucham doskonałej muzyki, podglądam życie mrówek  i zastanawiam się, jak piękną podróż przyniesie mi dzisiejszy dzień...
Tak właśnie wygląda moja wolność. Wolność, bez której się duszę....




Dzień pierwszy

    Palcem na mapie szukam odpowiedniego miejsca na zachodniej granicy...jest- Cedynia. Tu  Mieszko I rozprawił się skutecznie z Hodonem, który wbrew wcześniejszym traktatom królewskim zrobił sobie prywatną krucjatę na te ziemie. Jest miejsce, będzie i moja rowerowa  krucjata!
Jeszcze przed startem łapię gumę,  zmieniam dętkę, pompuję, potem spuszczam niechcący całe powietrze..no jakoś nie chce się ten wyjazd rozpocząć..W końcu ruszam.
Kocham swoją rodzinę i nie lubię się z nią rozstawać. Ale gdy  siadam na rower i mam przed sobą perspektywę samotnej wielokilometrowej wyprawy zawsze zalewa mnie fala szczęścia. Wręcz euforia. Tak jest i tym razem...
Upał od pierwszych chwil. Droga do Łowicza która zwykle zajmuje mi dwie godziny teraz zajmuje mi prawie trzy. Oczywiście to też wina obciążenia- siedemnaście kilo bagażu!
 - co też ty tam wieziesz dziewczyno? - pyta napotkany po drodze rolnik (zatrzymałam się, bo widłami przerzucał siano na polu- to już  bardzo rzadki widok).
No cóż, namiot, śpiwór, karimata, ciepła piżamka,  kuchenka gazowa, menażki, zapasowe dętki, klucze rowerowe, ciepłe ubrania, kurtka, buty na zmianę, dużo wody, trochę jedzenia ...no zebrało tego się trochę - lubię wygodną tułaczkę. A że siłę w nogach mam, to mogę sobie pozwolić na dowolny bagaż. Najwyżej będzie wolniej, lub nie dojadę. W każdym razie nie jestem w stanie podnieść mojego roweru z zawartością. Ale jechać- owszem mogę. Nawet kocham.
Wraz z nastającym upałem wzrasta moja pobożność - próbuję odwiedzić każdy napotkany kościół. Przeważnie zamknięty, ale często można wejść w przedsionek. A tu Bóg zesłał chłód. I wodę święconą, którą od czasu wschodnich moich podróży polewam się nieco obficiej, zwłaszcza w upał. To nie jest bezczeszczenie - to właściwe wykorzystanie bożych darów.

W poszukiwaniu cienia docieram też do wielkiej kamiennej kolegiaty, usytuowanej w małej wiosce Tum.
Wieże tego kościoła widać na łęczyckiej nizinie naprawdę z daleka..Wielki kościół, z wielkiego i zimnego kamienia. W środku cudownie dużo bożego chłodu...odpoczywam wczytując się w bogatą historię tego miejsca  i wysłuchując sprawozdań finansowych księży (chyba nie zauważyli mojego przybycia)
Miejsce nie jest turystyczne, ale  chyba szuka turystów- obok wybudowano mały skansen z  knajpką w drewnianym domku. Zapachy obiadowe. Zgłodniałam. Dostaję obiad i grupę  starszych pań przy stoliku jako gratis. A te po początkowych zachwytach nad moją sprawnością fizyczną opowiadają mi o bólach i chorobach. Nawet robi mi się ich szkoda (upał straszny a przewodniczka ma dla nich jeszcze sporo atrakcji) dopóki nie zaczynają mi przeszkadzać w konsumpcji... Wyciągam z sakwy nazbierane wcześniej maliny. Miałam plan, żeby kupić pojemnik bitej śmietany i je pożreć wieczorkiem. Ale obiad nie był zbyt syty (oj zjeść to ja podczas jazdy potrafię!) więc postanawiam "dopchać" się tymi malinami...Moje "chwilowe" towarzyszki wyrwały mi je z ręki. Bo jedzenie  leśnych zbiorów grozi bąblowcem. Jedna pani natychmiast przyznaje się do posiadania takowego i nawet zaczyna pojękiwać z bólu. I wyrzucają mi baby moje owoce do kosza. A ja patrzę jak zahipnotyzowana z niedowierzaniem.Też taka będę? Niemożliwe!


Dzień drugi

Od rana żar. Na szczęście mijam jakieś jeziora, a mnie dwa razy zapraszać do kąpieli nie trzeba - pływam doskonale. Uwielbiam wypływać na środek głębokiego jeziora,  gdzie mogę sobie wyobrażać tajemnicze życie w ciemnej głębi poniżej...
Dziś szukam różnych sposobów na chłodzenie. Zmoczone pływaniem ubranko rowerowe trzyma wilgoć jedynie pół godziny, potem schnie na wiór. Mokre włosy to samo...Najskuteczniejsze okazują się być ciepłe skarpety   moczone w....bagnie. Nie musi być błoto, ale im "gęściej" tym dłużej trzyma wilgoć. A mokre nogi naprawdę chłodzą.
Na niebie ani chmurki, czarna, rozgrzana szosa podnosi temperaturę o kolejnych kilka stopni. Każda okazja do zejścia z drogi jest dobra. Zatrzymuję się przy pordzewiałej tabliczce: "cmentarz ewangelicki i bunkry z I wojny" - interesujące, strzałka pokazuje krzaczory na wzgórzu. Idę, spotykam dwóch panów podczas wycinki drzew (nielegalnie?) Cmentarza ani bunkrów nigdy tu nie widzieli. Ja jednak nie daję za wygraną i ruszam w krzaki. Nagrobki odnajduję od razu. Wejście do bunkra po kilku minutach. Gdy jednak usiłuję zejść w dół po drabince przylatują faceci i niemalże siłą mnie z tej dziury wyciągają. Bo "jest zakaz".  Gestykulują, krzyczą, i zachowują się tak nienaturalnie,  że wolę odejść. Ale myśl o tym, co ukryli w podziemiach do tej pory nie daje mi spokoju...trup czy złoto? Ech, ta moja wyobraźnia...

Poczta w D. Obiecałam dzieciom kartkę z podróży. Kartek z lokalnym widokiem nie ma, wybieram wiec pocztówkę z małpką. Ale zanim kupię, muszę postać w kolejce...
- chciałabym wysłać pieniądze, ale nie na konto, do domu żeby przyszły.
 - a daleko?
- nie, tu na miejscu, do D.
 - to zanieść Pani nie może?
- no nie mogę. Taka kłopotliwa sprawa....
- proszę opowiedzieć, dobiorę odpowiednią formę przesyłki.
- nie mogę. Nie chcę mówić. Zwykły przelew poproszę
 - proszę Pani, chciałabym dobrać jak najlepszą formę przesyłki. O co chodzi?  Szczerze, jak z urzędnikiem pocztowym poproszę!
Pani w średnim wieku poczerwieniała...
- no dobrze... Bo ta dziewczyna  od P. urodziła.  I mówią, że to mojego syna dziecko. Muszę dać pieniądze na badania...
- trzeba było tak od razu. Pani tu zostawi pieniądze, schowam do szuflady i powiem listonoszowi, żeby im jutro awizo jakieś w skrzynce zostawił. To jak przyjdą to dam pieniądze i dopytam co i jak..
- dziękuję Pani bardzo.
Zostawiła 400 zł i ze spuszczoną głową poszła...
Pani w okienku chwyciła telefon i już miała gdzieś dzwonić z nowiną gdy mnie zauważyła.
A ja...tylko znaczek poproszę, bez żadnych tajemnic....


Dziwna to podróż. Najważniejszy cel podróży osiągam już drugiego dnia - to wizyta u wujka Jerzego. Obiecałam mu to niedawno. Więc choć jest to średnio po drodze, docieram do "wariatkowa" (jeśli kogoś to określenie razi - przepraszam. Dla mnie jest miłe, ciepłe i adekwatne) gdzie zastaję kompletnie zaskoczonego moją wizytą Jerzego. Nocuję tu, mogę więc poprzebywać dłużej z wujkiem, z jego codziennością i kolegami. Ciepła, niemalże rodzinna  atmosfera tego miejsca to z pewnością zasługa kierowniczki, która traktuje swoich podopiecznych po partnersku.
Jedni chcą się przytulić, inni w kółko zadają to samo pytanie, jeszcze inni  ślinią się i pokrzykują. Ale bez wyjątku wszyscy odpowiadają  uśmiechem na mój uśmiech. Ludzie tu są jak fajne, duże dzieciaki. Szczerzy i bezpośredni.  Polubiłam to miejsce. Będę tu wracała. Do wujka, ale i do tego domu. 
Dopiero następnego dnia odkrywam, że z wrażenia zostawiłam tu ubrania na zmianę i ręcznik. No cóż, będę trochę nieświeża...

Dzień trzeci

Kujawy. Wiatraki i uprawy po horyzont. Mam wrażenie, ze tu wykorzystuje się każdy, nawet najmniejszy  skrawek ziemi. Na rzepak (właśnie trwają żniwa), zboże, cebulę, marchew i tymianek. Ten ostatni mnie zaskakuje- pierwszy raz widzę taką dużą, pachnącą uprawę.

Nigdy nie planuję tras z przewodnikiem. Najczęściej go nawet  nie czytam. Czasami jedynie oglądam w nim mapę , ale tak pobieżnie, żeby zapamiętać mniej więcej nazwy miejscowości, ale nie wiedzieć, co tam zastanę. Chcę odkrywać sama. Przed tą podróżą nawet nie zaglądałam. Jadę gdzie oczy poniosą. A raczej GPS zawiezie. I tak  nagle zaskakuje mnie kolejka linowa wśród zbóż.... Ma siedem kilometrów długości i wiezie w wagonikach kamień z kopalni . Wchodzę na rusztowanie nad szosę. Niesamowity widok! Z tej wysokości mogę taki wagon nawet dotknąć. Przejachałoby się. Pokusa duża.... Jeden nawet próbował. Ma swój krzyżyk przy szosie...

Noteć. Piękna spokojna rzeczka wijąca się leniwie wśród pół. Idealna do kąpieli i na małą przepierkę. Stawiam rower na brzegu, wyciągam aparat, robię zdjęcie. Chwilę później rower wywala się a zawartość kieszeni z której wyjmowałam aparat wysypuje się wprost do rzeki. Brodzę potem długo w trzcinach i miękkim dnie w poszukiwaniu moich cennych rzeczy. Gaz pieprzowy się nie znalazł. Nieważne. I tak go nigdy do tej pory nie użyłam...


Wapno. Wioska gdzieś wśród wzgórz. Małe domki, łany zbóż i wielka pozostałość historyczna - stara kopalnia soli.  W zasadzie nie taka stara, i nie wielka wartością historyczną,  a rozmiarem. Ma niespełna sto lat i  mogłaby dalej pracować, gdyby nie katastrofa sprzed 37 lat - wtedy w nocy głębokie na prawie 800 metrów szyby zostały zalane wodą. A pobliskie jezioro znikło. Potem zaczęła zapadać się ziemia, ewakuowano ludzi.  A potem...prawie czterdzieści lat później  zostały dla mnie do penetrowania stare budynki kopalni. Czuję cudowny dreszcz przemijania na plecach....


"Nie stawiajcie mi pomników tylko zróbcie coś dobrego dla ludzi" mówił (podobno) za życia Jan Paweł II. Efekt? Polska przepełniona jest  pomnikami tego słynnego Polaka. Na głównych placach miast i wsi i  pod kościołami, wykwitają jak grzyby po deszczu  duże, paskudne i dominujące w architekturze rzeźby Papieża. Innych pomysłów na pomniki w naszej obecnej rzeczywistości brak. Jakże mnie więc uradował pomnik......grzyba stojący pod urzędem gminy w Wieluniu. Czemu służy? Zachęca do pójścia do lasu. Na grzyby.

Idealne miejsce na nocleg pojawia się samo, tuż za wsią. Wielkie drzewa i ściółka w całości porośnięta bluszczem. Magia!  Zdejmuję z roweru sakwy i zabieram się za robienie kolacji. Odsłaniam ręką bluszcz i ustawiam kuchenkę na murku....zaraz! Skąd tu murek? Zaczynam zrywać ściółkę w zasięgu ręki.... Jestem na starym cmentarzu ewangielickim z początku wieku. Mój stół to grób  Karla Kischa z 1930 roku...Z szacunku do miejsca spać tu nie bedę...
Dalsza droga pokazuje mi, że w prawie każdej wsi stary cmentarz ewangelicki kryje się gdzieś w chaszczach. Prawie zawsze w takim stanie jak ten, od mojej kolacji - w stanie zapomnienia. 


Dzień czwarty

Kocham małe miasteczka. Siadam tam zwykle w cieniu obok fontanny  i obserwuję ludzi. Starych, młodych, spieszących się i idących bez celu. Pijaczków i tych niepijących. Potem kąpię się w fontannie i odjeżdżam. Tak dzieje się na tej wyprawie  kilkukrotnie. W przepięknym Czarnkowie scenariusz początkowo jest podobny. Ale  nie odjeżdżam po
zmoczeniu - moja "fontannowa" kąpiel wywołuje euforię najpierw wśród dzieci (które poczuły przyzwolenie do biegania wśród wodotrysków),  a potem wśród dorosłych...Chlapiemy się wszyscy spontanicznie dobre pół godziny. Pan w garniturze, kobieta w ciąży, podchmielony "mięśniak", starsza pani w kapeluszu... Uwielbiam!


Wieczór. Spoglądam na mapę w poszukiwaniu wody. Widzę zbieg Noteci i Warty, ale myślę, że to zbyt wielki i rwący akwen i nie da rady się w nim wykąpać (rano przekonuję się, że nic bardziej mylnego). Udaję się więc na nocleg w kierunku małej rzeczki. Ta  okazuje się być  ściekiem w kolorze mlecznym. Jednak wielka łąka pełna wysokich traw i wrotyczu urzeka mnie i postanawiam tu zostać. Mam 1,5 litra wody.


Połową zmyję z siebie sól, drugą będę miała na śniadanie. Jak wymyć się w pół litrze wody i wytrzeć skarpetką? Zapewniam, że jest to proste, trzeba tylko wierzyć, że to możliwe.
Kolacji towarzyszą wrzaski żurawi, które chyba gdzieś w tych trawach mają gniazdo. Nie odpuszczają dopóki nie wchodzę do namiotu....

Dzień piąty

Wstaję o świcie, żeby zdążyć dojechać do czternastej do Cedyni- o siedemnastej mam już pociąg powrotny z innego miasteczka. Do
przejechania mam  rutynową dniówkę 140 kilometrów, tyle że w przyspieszonym tempie. 
Wita mnie wrzask żurawi. Oglądam wschód słońca, odpalam kuchenkę i nastawiam  wodę. Chwilę potem następuję drobna eksplozja i menażka z cenną wodą ląduje w świeżo zrobionych kanapkach. Szlag by to trafił. Nie będzie dziś śniadania!
Pakuję się pospiesznie i wsiadam na rower....
6.30 , sklep "Żabka". Siedzę sobie na zapyziałej ławce. Kosz obok pełen  petów i puszek. Panowie na siedzisku obok wciąż wyczekują kolegi który zapewni im ciągłość libacji, ktoś inny wyprowadza na spacer małego psa. Tak naprawdę to pies wyprowadza człowieka, bo ten śpi. Zmęczona parka młodych ludzi zmierza do domu po imprezie... Tu ciągle jest "wczoraj"! I tylko jedna elegancka kobieta śpiesząca się do pracy wskazuje na to, że jutro nadejdzie. Ale kiedy?

Żule z ławki obok nie dają mi nawet wyjąć jedzenia z siatki - po kolei i natrętnie  proszą o kasę. Z reguły nie daję kasy na alkohol. Ale teraz czuję, że muszę postąpić inaczej.  Wstaję, podchodzę do zrezygnowanych lmężczyzn  i daję im 4 złote. "Jutro" rozpoczyna się trzy minuty później....I wreszcie mogę zjeść moje upragnione DZISIEJSZE śniadanie!


Przedpołudnie. Typowa mała wioska Pojezierza  Wielkopolskiego. Wjazd piękną, lipową aleją. Kilkanaście  ceglanych gospodarstw, sklep i jeziorko. No i  przekleństwo dwukołowców - droga dla rowerów, do której zostaję przymuszona odpowiednim oznakowaniem. Jej jakość mogłabym porównać do jazdy po starym, zdezelowanym bruku.Skupiam się więc na drodze i prawie wpadam na przechodniów. Cudownych przechodniów - wysoki, szczupły, mężczyzna w średnim wieku prowadzi zgiętą wpół staruszkę w czerwonej, kwiecistej chustce i różowym sweterku. Trzymają się za ręce, jednak z powodu znacznej różnicy wzrostu kobieta musi bardzo wysoko podnosić rękę.
Zatrzymuję się i mówię, że pięknie razem wyglądają. Staruszka zadziera wysoko głowę i z dumą w głosie mówi:
- to mój synek.
- to moja mama - odpowiada postawny mężczyzna szczerząc białe jak śnieg zęby w szczerym uśmiechu...

Dzisiejsza moja podróż to czysta matematyka. Przeliczam czas, kilometry i szacuję, czy mam jeszcze chwilę na przyjemności. Mam, ale z każdym przystankiem coraz mniej. Gdy jednak widzę żółtozielone lniane wzgórza dech zapiera mi w piersiach i muszę się zatrzymać. Najpierw siedzę pod drzewem i się wzruszam, ale to nie wystarcza do "pochłaniania" tego miejsca. Muszę się w tym lnie wytarzać, niczym dzik w bagienku. No!

Mimo napiętego czasu i upału dojeżdżam do Cedyni - kieruje  mną ambicja. Ale tyle się wydarzyło fajnego, że w zasadzie mogłabym tu nie trafiać. Tak  też sobie  myślę, gdy ostatnie  dwa jeziorka stają na moje drodze.... Przy jednym dostaję nawet zaproszenie do Berlina... Teraz nie pojadę. Stęskniłam się za rodzinką i wracam. Ale kto wie, co wydarzy się za chwilę...



PS. Zawsze myślę, że mogłabym napisać kilka opowieści o tej samej podróży- o napotkanej historii, o poznanych ludziach, miejscach i przyrodzie. Mam jednak zasadę, ze wracając z podróży spisuję to, co pozostawiło we mnie najtrwalszy ślad. I piszę, dopóki sprawia mi to przyjemność. Przejście tej granicy powoduje, że przestaję lubić to, co napisałam i wyrzucam opowieść do kosza...(oj, wiele tam już rzeczy wylądowało). Nieopowiedziane wątki pozostają zapisana hasłowo w moim kajeciku. Dziś też zostawiłam ich tam sporo.... Może kiedyś jako staruszka do nich wrócę. Teraz pędzę dalej. Na  rower.





















2 komentarze:

  1. A co tam nieturystycznego Cię spotkało w Tumie? Odbiłaś się od drzwi wejściowych czy już od ogrodzenia?

    OdpowiedzUsuń
  2. Uwielbiam te Twoje historie. Podróż niby "tylko" po Polsce, a takie niesamowite emocje :).

    OdpowiedzUsuń