czwartek, 29 maja 2014

E-podróż

Wschodnie rubieże. Asfalt skończył się jakieś pięć kilometrów temu, teraz ścianą lasu skończyła się bita droga. Do granicy z Białorusią zaledwie kilometr.. Wioska w której jestem to ze dwadzieścia, może trzydzieści drewnianych, małych domków. Na podwórkach czyściutko, trawa przystrzyżona. Dzieci tylko przed kilkoma domami, bo  młodych, którzy by płodzili  tu mało - pouciekali  za pracą. 
Siedzę jak zwykle na ławeczce przed sklepem GS (z bułką i pomidorem w ręku) - to moja sprawdzona już formuła na kontakt z ludźmi. Gorąco, powietrze jakby zastygło w miejscu. Powiewają tylko wiszące na wejściu do sklepu sznurki zrobione ze starych firanek. Serka wiejskiego tu nie ma , generalnie niewiele  jest. Bo i pieniędzy we wsi niewiele, to ludzie tylko po chleb i olej tu przychodzą. No i na piwo. Obok mnie jak przed każdym wiejskim sklepem męskie towarzystwo popija. Dziś w większym składzie, bo i  święto wyjątkowe - alkohol za darmo, Mikołaj stawia.
Mikołaj ma na oko koło 60-tki, spalone słońcem, zorane czoło, stare gumiaki i dwie małe świnie, które przybiegły za nim pod sklep. Ma też 6 hektarów ziemi. Zdałby te hektary państwu i poszedł na rentę, ale jeszcze za młody. Więc tak sobie żyje z tymi świnkami, psem, kotem, chwastami na  nieoranym polu i czeka na "swoje lata".  A gdy tak zajmuje się czekaniem, czas nieubłaganie zwalnia... Jednak dziś Mikołaj nie martwi się tym za bardzo, bo świętuje  "ruskie imieniny".
To takie nietypowe święto. Imieniny ma w grudniu, jak większość polskich Mikołajów, ale dla osób prawosławnych 22 maja  to duże wydarzenie - Nikolaj z Miry to jeden z ważniejszych świętych. Tak więc nasz gospodarz ma dziś drugie  imieniny i stawia. Również mi. Ja jednak na soczku pomidorowym poprzestaję.
Ze sklepu wychodzi starsza kobieta. Schludnie uczesana, ubrana na czarno. Wypytuje jak wszyscy po co jadę, gdzie śpię.
- Ty byś lepiej naszu podorożniczku porządnie nakarmił, a nie bułkę suchą będzie jadła!
Pięć minut później ta sama kobieta idzie  wyprostowana po drodze  z talerzem zupy w ręku.
- ja tu sołtysowa jestem. I w mojej wsi  nikt, nawet obcy głodny siedział nie będzie!
To mówiąc wyciąga z kieszeni łyżkę  i kładzie przede mną..
Takie jest wschodnie pogranicze - ludzie, mimo że biedni  są życzliwi i otwarci jak nigdzie indziej, a  wyznania i obyczaje mieszają się naturalnie jak dwie wpadające do jednego koryta rzeki..

 


No i w końcu mogę rozpocząć wyprawę do wschodniej granicy. A że do Terespola mam z Żyrardowa zaledwie 260 km, to po dotarciu planuję drogę wzdłuż granicy na północ, aż do Suwałk -  400 kilometrów po cudownej kresowej krainie.
Piękną pogodę mam na ten wyjazd - fala upałów zalała kraj. Na polach sianokosy. Mimo, że jest to przecież ciężka praca, mi zbiory siana kojarzą się leniwie. Tak zapewne myślą też bociany, które czasami nawet po kilkadziesiąt sztuk chodzą za maszynami - koniki polne i inne świeżo utłuczone przez tnące ostrza robaczki podają się na posiłek same, jak na tacy.
Mi za to jak na tacy podają się cudowne krajobrazy i miejsca...

Dzień 1

Ten dzień poświęcam "wyczynom"- postanawiam przejechać drogę z domu do Terespola "na raz". Wiem, że to chyba niewykonalne, ale cóż mi szkodzi  spróbować? Chcę sprawdzić, jaką mam kondycję, chcę poczuć, że trenując codziennie mogę teraz jechać bez końca. Na bagażniku  mojego "rumaka" ciężar większy niż zwykle- oprócz ubrań i termosu zabieram namiot, śpiwór, karimatę i kuchenkę gazową. Pełna niezależność..
Żegnam rodzinę i pędzę. Nie szukam dziś przygody, chcę tylko łapać kilometry. Najpierw lekko na północ, żeby przeprawić się przez Wisłę, potem już na wschód. Zatrzymuję się tylko w sklepach, by uzupełnić zapasy płynów i kupić coś do jedzenia.
Starowinkę człapiącą środkiem szosy mijam niedaleko sklepu. Dociera tu, gdy siedzę już ze swoimi zakupami na schodach. Przyglądam się jej uważniej: upał, a ona w powłóczystym wełnianym swetrze i  zimowych butach. W trzęsącym się  ręku przeźroczysta reklamówka z pieniędzmi.
Weszła do sklepu. Chwilę później słyszę, jak sklepowa krzyczy na nią.
- czego chce? Mówi!
Nie wytrzymuję i wchodzę do środka interweniować. Okazuje się jednak, że babcia jest przygłucha i trzeba do niej krzyczeć. Kupuje dwa chleby, masło, mleko w kartonie i kawałek kiełbasy. Podnosi zakupy i uśmiecha się do tej swojej kiełbasy. Dłuższą chwilę trwa, zanim doprowadzi do ładu rzeczy wokół siebie- pieniądze do reklamówki, zakupy do torby, którą wyciąga z  kieszeni swetra.
Siatka z zakupami okazuje się być za ciężka i kobieta nie może iść. Zabieram więc ją i we dwie ruszamy w drogę do domu staruszki. Dwieście może trzysta metrów. Pół godziny drogi. Prawie w milczeniu, bo babcia  nie słyszy. Poza tym musi koncentrować się na drodze. Gdy jednak mijamy puste bocianie gniazdo staruszka przemawia:
- będzie koniec świata. Nie przyleciały, nie ma młodych w gnieździe...
Gdy docieramy do chatki gestem  zaprasza mnie do środka. Brud. Tłum walających się rzeczy - ubrania, garnki, resztki jedzenia. I kot, który  poruszając się dużo sprawniej od właścicielki sprawia wrażenie jakby on tu rządził.
Rozpoczynamy rozmowę, a raczej krzyki.
- z daleka?
- z daleka, z Żyrardowa. Koło Warszawy.
- a to z daleka. Ale Pani młodziutka, to ma siłę tak jechać. A ja to już nie. Mam 92 lata i trochu mało tej siły.
Powili wyciągnęła kiełbasę, odłamała kawałek i zaczęła wolno przeżuwać gołymi dziąsłami. Mi dała drugi, identyczny kawałek.Uśmiechnęła się.
- mam i ja swoje przyjemności. Bo Bóg tak stworzył człowieka, żeby całe życie mógł się radować.
Popatrzyłam na tą z trudem panującą nad codziennością staruszkę, znajdującą zadowolenie  w jedzeniu kawałka kiełbasy...Tak trudne ma teraz życie a tak niewiele potrzeba jej do szczęścia!

Jadę dalej. Z obrzydzeniem mijam  Mazowiecki Park Krajobrazowy, pełny  śmiecia (zapewne po "długim weekendzie"). Flaszki, plastiki, papiery i folie walają się przy drogach w olbrzymich ilościach, często tuż przy pustych koszach. Niektórzy nie potrafią poczuć przyrody,  czują za to alkohol. Tylko po cholerę z wódą do lasu?

Upał. W lesie trochę chłodniej, ale i tak za gorąco. Gdy więc wjeżdżam w bagna z przyjemnością ruszam na ich eksplorację - mokre nogi całkiem przyjemnie chłodzą całe ciało. Chciałam dojść do miejsca, skąd dają koncert żaby, jednak te milkną i chowają się w wodzie na mój widok. Nie to nie - nie muszę ich całować,  mam już swojego księcia w domu!

Popołudnie.  Jazda idzie rytmicznie, nogi nie bolą. Drogi marne, za to coraz więcej bocianich gniazd.  Widzę, że końca świata chyba nie będzie, bo z każdego napotkanego  gniazda wystają  już białe główki młodego pokolenia. Cudnie prężą się i usiłują klekotać gdy nadlatuje do nich któryś z rodziców z jedzeniem.
Zadziwiające, że czasami gniazda znajdują się w centralnych punktach wsi- tak jak tu, pod sklepem. A raczej nad sklepem....Zatrzymuję się w nim po wodę. W środku rozczulona sklepowa:
- ojej, pani samotna rowerzystka, ja też jeżdżę codziennie do pracy pięć kilometrów. A Pani z daleka? 150 kilometrów Pani dziś przejechała? To Pani już nie amatorka a zawodowiec..a w zasadzie zawo... za...za....no nawet nie wiem jaka jest żeńska odmiana tego słowa?
- zapierdalaczka - krótko skwitował  zniecierpliwiony młody człowiek, który stał w kolejce za mną.

Pokonuję dystans 203 kilometrów. To mój życiowy rekord. Pewnie mogłabym i więcej, do Terespola zostało mi około 60 kilometrów,  ale robi się ciemno, a i plecy zaczynają boleć.Odkładam więc ambicje na bok- nie zamierzam się zamęczyć! Śpię na podwórku opuszczonego gospodarstwa. Prysznic  z lodowatej wody ze studni, na kolację serek wiejski i świeżo parzona gorąca herbatka.

Dzień 2

Śpię długo - ustawiłam namiot tak, aby był jak najdłużej w cieniu. Śniadanko, ponowna kąpiel (dziś odkryłam, że zamiast mydła użyłam wczoraj balsamu do ciała) i oddaję się we władanie mojego Garniera ( dla niewtajemniczonych - tak ma na imię mój GPS) Nieco modyfikuję trasę - nie chcę wjeżdżać do Terespola - samochodowe przejście graniczne w ogóle mnie nie interesuje. Chcę dotrzeć do granicy gdzieś na końcu świata - małą polną drogą.
Zmiany? Garnier nie lubi zmian! Za karę  dostaję 15 kilometrów po błotnistej, praktycznie nieprzejezdnej leśnej drodze. Gdy wreszcie wyjeżdżam na szosę i wyobrażam sobie, że to koniec kary, mój przyjaciel prowadzi mnie na jedyną nieczynną przeprawę na Bugu (tę czynną minęliśmy niepostrzeżenie. Nie zasłużyłam widocznie) Jadę  więc dalej (oddalając się od granicy) wzdłuż Bugu pięknym lasem, gdy nagle czuję z daleka znajomy zapach   - tak pachną stare zbutwiałe domki w ośrodkach nad Bugiem. Brama otwarta, wchodzę więc wywąchiwać dalej. Stołówka, portiernia, zjawia się i człowiek. Wypytuję więc o ceny noclegów, udaję, ze może coś zarezerwuję na lato dla rodziny. A tak naprawdę chcę jak najdłużej  posiedzieć na  starej kanapie w recepcji i zanurzać się w tych zapachach wakacji z dzieciństwa....

Ostatecznie  w drodze do Mielnika nadkładam 15 kilometrów i przeprawiam się pięknym pordzewiałym mostem kolejowym. A że niechcący upuszczam pokrowiec na aparat, to zaliczam też wizytę pod mostem i kąpiel w Bugu. Bardzo przyjemnie.
Wreszcie wymarzona granica. E tam taka granica- kawałek drutu jedynie. A jadąc dalej widzę, że nawet drut nie wszędzie jest obowiązkowy. Pewnie po białoruskiej stronie jest jakieś lepsze zabezpieczenie.
Początek drogi na północ to naprzemiennie piach i błoto. Droga pod i z góry to piach a w dołkach błoto nie do przejechania. Dużo więc prowadzę rower. Po 20 kilometrach zauważam brak mapy- została na granicy, gdzie  ją studiowałam w celu odnalezienia dokładnego mojego miejsca pobytu. Godzinę później zauważam, że ginie mi również przywiązany do sakw but (suszył się po wczorajszych przechadzkach po bagnie)
Zapasowe buty mam na nogach, ale zapasowej mapy nie mam. Garnier - cała nadzieja w Tobie. Odeszła mi możliwość sprawdzenia, gdzie tak naprawdę mnie ciągasz.

Upał potworny. Mijając wieś siadam w cieniu na ławeczce ze starszą panią. Rozmawiamy  o niczym, czyli o pogodzie.  Ze mną rozmawia po polsku, ale z przechodniami po białorusku. Za gorąco.
- ludzie narzekają, bo  chcieliby zawsze pogodę w sam raz. Ale przecież każdy jest inny, i każdy potrzebuje innej pogody. Innej astmatyk, innej sercowiec...A jeszcze przecież są zwierzęta i rośliny. Pan Bóg chcąc więc dogodzić wszystkim po równo musi dawać pogodę, która tylko czasami nam dokładnie pasuje.  Dla sprawiedliwości. I zamiast narzekać, powinniśmy cieszyć się, gdy pogoda jest taka, jaką lubimy. To znak miłości bożej kierowany specjalnie do nas.
Nie narzekam. Bóg o mnie pomyślał, bo nie leje. Ot, pogadać chciałam.
Wieczorem docieram do Czeremchy. Pociągi tu też docierają. Cywilizacja też - dużo murowanych domów i sam spożywczy. Zamierzam przejechać przez to miejsce szybko i rozłożyć się na nocleg kilka kilometrów dalej. Jednak lekko zabłądziwszy pytam kobietę w oknie o drogę. Od pytania o drogę do pytania o to, gdzie będę spała krótka droga..
- w lesie? Nie ma mowy! Trzeba wśród ludzi. Ja nie mam miejsca na podwórku, ale już dzwonię do Tereski, ona ma duży ogród. Próbuję się jakoś wykręcić, ale kobieta nie ustępuje- nie będzie mogła spać spokojnie wiedząc, ze ja tam sama w lesie...Na wszelki wypadek (gdybym chciała się wymigać) woła chłopaka  z sąsiedztwa i w obstawie trafiam do Teresy. Jak się okazuje, ta ma duże, piękne podwórko, ciepłą wodę w kranie i dużo jedzenia.
"Pociąg kolei mazowieckich z Siedlec do Czeremchy wjedzie na tor drugi przy peronie pierwszym. Pociąg kończy bieg" . Czy jest ktoś w tej mieścinie, kogo ta zbyt głośna zapowiedź nie usypia,  i nie  budzi ponownie o piątej rano?

Dzień 3

Czas ruszać w lasy białowieskie.Pobieżnie spoglądam na planowaną  przez Garniera trasę- dziś praktycznie cały dzień w lasach. Doskonale, bo upał szykuje się nieziemski.
Drogi różne- czasami piękne, szerokie i dobrze ubite, czasami piaszczyste. Ale las zawsze niesamowity - wysoki, z tłumem zwalonych drzew. Taki baśniowy. Mam nadzieję na spotkanie z żubrem, ten jednak nie nadchodzi. Ale za to spotykam w lesie człowieka wiozącego śmieci na starym rowerze (pierwsze skojarzenie z moim znajomym Pudlem). W zasadzie człowieka początkowo nie spotykam, znajduję tylko w środku puszczy  na drodze jego objuczony workami rower. Idę więc na poszukiwania właściciela.A ten....biega po lesie z pomarańczowym sprejem i stawia kropki na drzewach. Ważne kropki. Znaczy drzewa zajęte przez kornika. Myślałam że  do  wycinki, ale się myliłam.
- kropkujemy te drzewa i liczymy, żeby zdać relację ekologom. Nic więcej robić nie można. Dawniej takie drzewa się ścinało, korowało i normalnie wykorzystywało w przemyśle. Dziś one tu najpierw zostaną zajęte do końca przez kornika (który namnoży się na świeżej korze i poleci niszczyć dalej) a potem  wejdzie w nie drwalik, który do końca zje drzewo. To umrze. Wymrą zresztą wszystkie świerki w Puszczy Białowieskiej. Bo jak twierdzi pan Wardak, nie było ich tu kiedyś. I ludzi nie było, więc niech się rdzenni mieszkańcy z tych terenów wynoszą..Tylko Wardak i jego terenówki, którymi wjeżdża w najbardziej ścisły rezerwat zostaną...
Nigdy nie zastanawiałam się nad sensem bezwzględnej ochrony Puszczy Białowieskiej - wydawało mi się to oczywiste. Ale teraz wiem jedno- człowiek jest też jej częścią. I żył tu od wielu pokoleń bo las dawał pracę. Teraz wsie masowo wyludniają się a na miejsce rdzennych mieszkańców przybywają "letnicy" . Ci przyciągną następnych i następnych. Zrobią sobie tu kurorcik jak w Zakopanem.  I zaśmiecą, zdepczą te piękne lasy (no może już nie takie piękne bo niebawem pozbawione świerka)  niczym te na Mazowszu, którymi przejeżdżałam dwa dni temu.

Rzeczki w Puszczy nie nadają się do mycia ani kąpieli- wiją się cudownie, ale mają kolor brązowawy i śmierdzą. Takie bagienne. A ja coraz bardziej marzę o zmyciu z siebie potu. Muszę poczekać..
Białowieża chyba o każdej porze roku  jest pełna ludzi. Uciekam czym prędzej od waty cukrowej, lodów na patyku i straganów z pluszowymi żubrami.  Jadę do starej stacji kolejowej znajdującej się pod miasteczkiem. Budynek jest teraz stylizowaną na XIX wieczną rezydencję luksusową knajpą. No to na kawkę przynajmniej (nietanią). Ale za to jest toaleta i ciepła wodę. Biorę więc ręcznik, mydło i myję się dokładnie w ekskluzywnych wnętrzach. Pewnie uważacie, że to obciach - ja nie widzę w tym nic gorszącego- potrzebuję się umyć a tu mają dużą umywalkę. Nie zostawiam po sobie chlewu, nie widzę powodu do wstydu.

Na północ od Białowieży spotykam miejsce przedziwne - Zalew Siemianówka. Duży zbiornik wodny z betonowymi brzegami i linią kolejową biegnącą wąską groblą przez sam środek. Oczywiście przechodzę na drugą stronę właśnie tym wąskim, długim przesmykiem. Dziwacznie, i w sumie niefajnie-  przez ten beton na brzegach całość wygląda sztucznie.Woda brązowawa.  A ludzie...no cóż, przyjeżdżają tu z namiotami, przyczepami i na tych wąskich betonowych brzegach przy torach spędzają miłe chwile. ..zadziwiające!

Pod wieczór znów przejazd przez uroczą wieś i znów staruszkowie na ławce. Tym razem nie ja zaczepiam, a oni,  Dziadkowie ponad osiemdziesięcioletni. Siedzimy i patrzymy co po szosie jedzie i rozmawiamy o ich długim i szczęśliwym małżeństwie (prawie 60 lat razem)
- a śmierci się nie boicie?
- nie warto gadać o niej. Trzeba żyć na świecie, który jest nam dany przez Boga - za życia zajmować się życiem, a dopiero po śmierci tym, co przyjdzie. Bo jak się te światy miesza i wyczekuje albo ucieka,  to same kłopoty wychodzą.
Tu odezwał się dziadek:
 - bo jak tu rozmyślać o tym  życiu niebieskim jeśli nawet nie wiadomo, w jakim języku ten "drugi" świat mówi? My "pograniczni "  znamy dwa języki, ale czy to wystarczy?
Tu obydwoje zaśmiali się cudnie..
Niesamowite, ile prości ludzie mogą mieć w sobie mądrości!
Dziadkowie wyciągają mnie do kościoła. Niby pokazać (drewniany, pachnący, odbudowany w wzór spalonego dziewiętnastowiecznego z sąsiedniej wsi) a tak naprawdę na  nabożeństwo majowe. Są chwile, gdy uwielbiam zanurzać się w tych "mantrach różańcowych". Ale dziś mnie to nuży. Zachwyca mnie jedynie nakręcany tykający zegar wiszący na słupie  niedaleko ołtarza. Wyobrażam sobie, że to symbol przemijania i nieuchronności zdarzeń. Prawda jest jednak prostsza - poprzedni proboszcz był gadułą, robił zbyt długie kazania. Wiec dostał zegar, żeby wiedział, kiedy kończyć...

Kresowe wioseczki są piękne - małe drewniane domki z czerwonymi dachami. Napotkani ludzie zawsze pierwsi mówią "dzień dobry". W którejś wsi napotykam nawet uprzejme kozy. Stoją na środku szosy i wpatrują się we mnie ciekawie. Zatrzymuję się. Te podchodzą, zaczynają lizać moją słoną od potu kierownicę, potem ręce, nogi. Przychodzą też dwa duże psy, które z kolei mnie obwąchują.  Zdaje się, że będąc w drodze najbardziej pasuję właśnie do takiego stada...

Wydawałoby się że ten dzień wypełniony już jet po brzegi  przygodami a tymczasem...zawiodłam się na serku wiejskim. Jestem mu wierna w każdej podróży, konsumuję go kilka razy dziennie. A ten drań, łotr, oszust rozlał się po całej sakwie! Umazał absolutnie całą zawartość - śpiwór, ubrania, kurtkę. Jedyne pocieszenie w tym, że zauważyłam to podczas kąpieli w rzeczce, mogłam więc to wszystko posprzątać. Ale na tej wyprawie serka już nie tknę. Garnier też jest tego zdania.
No właśnie Garnier- jakoś mało go w mojej opowieści...rozmawiam z nim w podróży niczym z żywą osobą. Tyle że nie dostaję odpowiedzi. I dobrze. Nie polemizuje i we wszystkim musi się ze mną zgodzić.

Dzień 4

Budzi mnie szelest koło namiotu. Przekręcam się więc wolniutko i patrzę przez siatkę. Zając skubie sobie trawę przy samym wejściu. Przestał na moment i na mnie spojrzał. Nigdy nie widziałam dzikiego zająca z tak bliska. Dopiero teraz zauważam, ze zające mają wąsy..

Znów niebieskie niebo, upał.
Pierwsza napotkana miejscowość wita mnie z daleka błyszczącymi w słońcu złotymi kopułami cerkwi. Wchodzę do środka. Jak wszyscy piję nabraną z plastikowej miski kubeczkiem wodę święconą (jaki cudowny, dosłowny przekaz - od razu czuję się lepsza wewnętrznie) W środku cerkwi również złoto. Po dwóch stronach  ludzie ustawiają świeczki. Na lewo za umarłych, na prawo za zdrowie. Zapalam i ja świeczkę za moich bliskich, którzy odeszli w ciągu ostatniego roku - żyjcie tam w niebie szczęśliwie!
Pod świeczkami szafka - tu ludzie dzielą się ze zmarłymi strawą. Zostawiają więc w środku cukier, mąkę, ciasto, myślę że to wszystko, czym  chcieliby  się podzielić z tymi, co odeszli. Niestety ja nie mam nic materialnego do włożenia do szafki. Trochę emocji tylko...
Tymczasem pop  okadza cerkiew przed mszą. Podchodzi również do mnie i każe mi się stosownie odziać - mój rowerowy strój nie wydaje mu się odpowiedni. Chyba przesadza, ale skoro dziewczyny mają tu białe chustki na głowach i sukienki do ziemi, to pewnie moje gołe nogi nie są mile widziane.  Idę więc do sakw,zakładam różową koszulkę jako spódniczkę i wracam już jako "skromna osoba"
Tu nie ma ławek i krzeseł. Są dywany. Jak tłumaczy mi miły pan stojący obok mnie to po to, żeby nie spać podczas mszy.
I nagle słyszę te cudowne śpiewy. Pięcioro chórzystów i pop rozpoczynają cudowną liturgię. Nie potrafię nawet opisać mojego zaskoczenia, wzruszenia, jakiego doświadczam podczas tej  ceremonii. Dźwięki są tak piękne, głosy chóru i prowadzącego mszę przenikają się wzajemnie. I mnie na wskroś. W jednej chwili wiem i czuję, że moja podróż na wschodnie rubieże wydarzyła się  właśnie dla tej chwili...

Rano cerkiew, w południe meczet. To miejsce, gdzie zachowała się mniejszościowa kultura tatarska aż od XVII wieku. Wtedy Jan III Sobieski nadał Tatarom te ziemie w zamian za wierność. Dziś we wsi zostały zaledwie 3 tatarskie rodziny. Ale przyjeżdżają kolejne z okolic na ważne święta muzułmańskie.
Historię polskich tatarów opowiada mi Dżemil, ciemny chłopak z ewidentną przewagą krwi przodków ( co za mocne geny!), obok stoi jego żona - blondynka o niebieskich oczach.  Ślub brali w kościele katolickim, bo Tatarzy nie mają podpisanej umowy z państwem. W zasadzie ludzie o odmiennych wyznaniach muszą kłamać już w  momencie ślubu- każdy z małżonków musi bowiem złożyć w swoim kościele deklarację, że wychowa dzieci w swojej wierze. Te dzieci mają więc być dwuwyznaniowe?
Fajna wieś. Żyją tu obok siebie prawosławni, katolicy i muzułmanie.  I jak mówi Dżamil, gdyby wszyscy świętowali razem z sąsiadami ich święta, to zabrakłoby dni na pracę...


Popołudnie. Leniwie przemieszczam się polnymi drogami  dalej na północ gdy nagle widzę, że pół nieba pokryte jest czarnymi chmurami. Zrywa się wiatr i prawie czuję, jak za chwilę będę przemoczona do suchej nitki. Ale ratunek wyłania się sam- piękny, malowniczy wiatrak stoi na wzgórzu wśród zbóż i czeka na gości, czyli na mnie! Pędzę z rowerem, przedzieram się przez zboże i oto jestem bezpieczna w jego wnętrzu. Wiatraki kocham. A ten, mimo że bez skrzydeł ma zachowaną w środku całą maszynerię. Piękny! Gotuję herbatkę, zjadam posiłek i wyglądam przez drewniane drzwi co tam na zewnątrz - na lewo, w dole, kilkanaście bocianów skubie owady na łące,  nade mną pięknie oświetlony słońcem drobny deszcz, a na prawo podwójna tęcza. Tak wygląda Raj! Trudno nie wpaść w euforię widząc takie rzeczy. Rozbieram się i biegam  w zbożu po ciepłym deszczu. I znów ogarnia mnie fala szczęścia!


Wieczór. Rozkładam namiot jak zwykle w opuszczonym gospodarstwie. Obok na polu krowa  od dłuższego czasu muczy. Ale nie tak sobie delikatnie- muczy jakby jej nikt dziś nie doił. Po godzinie przychodzi właściciel. Opieprza ją, doi i odchodzi. Krowa cichnie i idzie spać. A ja zaraz potem.

Dzień 5

4.30. Cholerna krowa znów muczy jak zarzynana. Niech to szlag, co za bestia!  Najpierw mam nadzieję, że przyjdzie właściciel i ją wydoi, potem wstaję i idę przemówić jej do rozsądku. Gdy mnie widzi przestaje "drzeć ryja", ale tylko na moment. Wcale nie ma twardych od mleka wymion- chyba muczy z osamotnienia. I już chyba wiem, dlaczego gospodarz nie zabiera jej z pola - chce się choć trochę wyspać.
Próbuję zasnąć jeszcze, ale z tą krową z boku to niemożliwe. Kawka, herbatka, kanapeczki. Potem powoli pakuję namiot. Dziś ostatni dzień drogi. Ale za to Mazury, może więc popływam w jeziorze?
Pierwsze jeziorko napotykam koło dziewiątej rano. Cudownie- jest już gorąco a woda ciepła.. Staję przy ogólnie dostępnym pomoście, rozbieram się i wskakuję do wody. Pływam sobie po jeziorze dłuższą chwilę.
Gdy zawracam widzę, że przy pomoście zatrzymały się dwa motory. Ups, ja kąpię się nago, a ubranie leży na brzegu. Robię sobie więc rundę dodatkową wokół jeziorka w nadziei, że panowie odjadą. Oni jednak wyjęli sobie koc i piją piwo. No cóż, trzeba więc stawić czoło tej sytuacji i wyjść jakby się nic nie stało..
- a Pani to mors czy striptizerka?
Chyba coś pomiędzy.

Dzisiejsza droga  nieco pofałdowana. Mam jednak tak dużo siły, że podjazdy nie stanowią żadnego problemu. Za to zjazdy  niosą ze sobą dużo przyjemności - wiatr naprawdę miło chłodzi.
Przede mną był właśnie całkiem spory zjazd gdy z naprzeciwka pojawiło się dwóch, na oko szesnastoletnich chłopaków na rowerach.
- ma pani pięć złotych?
- nie mam.
- ojej, a może jednak...
I tak jęczeli mi cały długi zjazd całkowicie psując mi przyjemność. Stanęłam. Oni też.
- no prosimy. Może możemy coś zrobić, żeby dostać tę kasę?
No i wymyśliłam co zrobić.
- dobra, chłopaki. Robimy wyścigi. Na szczyt i potem w dół. Jeśli wygracie, to dostaniecie piątaka.
Zdejmuję bagaże z roweru. W zasadzie jestem pewna wygranej. Zaskoczę ich. I do tego będę mogła znów sobie zjechać z górki, tym razem z dużą przyjemnością i wiatrem. Jeden chłopak jedzie, drugi zostaje na mecie i kibicuje. Startujemy. Oczywiście tak jak przewidziałam na szczycie mam sporą przewagę. Teraz tylko piękny zjazd i mam swoje zwycięstwo. Ale....z góry kolega nie dość, że mnie dogonił, to jeszcze wyprzedził dość znacznie! No i pięć złotych zmieniło właściciela. Z drugim się już nie ścigałam...

Do Suwałk docieram tuż przed burzą. Dobrze że przyszła. Wsiadając do pociągu mniej żałuję, że nie wracam rowerem....

























9 komentarzy:

  1. "Zadziwiające, że czasami gniazda znajdują się w centralnych punktach wsi" - Szkoda, że nie widziałaś kilku bocianich gniazd w środku alzackiego miasteczka z kościołem i rynkiem, dużym ruchem samochodowym, miasteczko wielkości powiedzmy naszej Góry Kalwarii (już nie pamiętam, czy po niemieckiej, czy po francuskiej stronie). I 20 młodych bocianów uczących się latać i lądować na antenach i dachu kościoła. Byliśmy tam około roku przed urodzeniem się Klusięcia. Śmieję się do dziś, że nas wypatrzyły i zapisały do kajecika. Alzackie bociany przynoszą idealne dzieci ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. To widzę że i tak nie mieliśmy szans spotkać się na trasie, bo gdybyśmy jechali do Czeremchy, to byśmy dotarli tam półtorej doby po Tobie. A jakbyśmy ruszyli do Łukowa, to w ogóle...

    Jeśli w ogóle byśmy się wybrali, bo te upały były koszmarne, do Łodzi pojechaliśmy tylko dlatego że byliśmy już umówieni, a w razie przegrzenia to byśmy trochę odpuścili i gdzieś zalegli.

    OdpowiedzUsuń
  3. heh, nie chcę się powtarzać, jaki to jest wschód... :D

    OdpowiedzUsuń
  4. Meteor ma rację, podczas upałów ja dostaję udaru, w efekcie czego leżę na trawie i jęczę, że mnie boli brzuch i że mi słabo, w efekcie uprawiamy #nocnyrower Wschód zdecydowanie lepiej zwiedza się porą wczesnowiosenną lub późnoletnią, kiedy temperatura bawi się między 15 a 20 stopni i nawet jeśli pada, to bardziej siąpi niż zlewa. Może w tym roku choć raz się uda. Psują nam remonty pociągowe, podróż za długa, a nie mamy tyle czasu (babcia bardzo kocha Kluskę, ale jednak nie chcemy babci zamęczyć).

    OdpowiedzUsuń
  5. Jechałem tą samą trasą dwa dni za Panią, więc czytałem to niemal jak relację własnej wycieczki - ale przyznaję, że ja nie miałem tylu ciekawych przygód i refleksji :). Przyznaję też, że nie miałem odwagi wjechać ma most kolejowy na zalewie więc zrobiłem spory objazd - może to mnie tak zmęczyło, że zabrakło mi sił na ciekawe spostrzeżenia ;). Razem z Elą W, z którą studiowałem na ATK, nie możemy się nadziwić jaki mały jest świat, a przy tym, jaki piękny na wschodnich rubieżach :)

    OdpowiedzUsuń
  6. Wspaniała relacja :) aż chce się ruszać w podróż. Tereny Wschodu mają jeszcze bardzo wiele tajemnic do odkrycia.

    OdpowiedzUsuń