wtorek, 15 kwietnia 2014

Ku zimie, na południe

Pukaj przed wejściem


Pierwsze samotne popołudnie w mojej wyprawie. Jestem 100 kilometrów od domu. To dla mojej głowy odległość graniczna - wiem  że jadąc dalej w razie kłopotów skazana będę już tylko sama na siebie.Uwielbiam to uczucie! 
Zwiedzam właśnie opuszczony,  pofabryczny budynek (tzw. urbeks). Skusił mnie wielki baner przyczepiony do obdartej z farby elewacji (w budynku z dziurami zamiast okien): "wynajmij biuro, a po 3 latach będzie Twoje". Co tu wynajmować? Dowcip? A może budynek ma jakieś ukryte wartości?
Dla bezpieczeństwa rower wprowadzam do "obiektu", nie zabezpieczam go jednak przed kradzieżą (zapinki rowerowej nawet nie wzięłam na wyprawę) - ludzie są przecież dobrzy..
Uwielbiam takie miejsca - tu widać przemijanie - przemijanie czasów, dokonań,  i często  przemijanie nas samych....

Chodzę po kilkupiętrowym  budynku, ale tak naprawdę nie ma tu czego oglądać- wszystko co można było stąd wynieść zostało już wyniesione. Pozostał tylko smród fekaliów. Tak, ten zapach powinien był mnie już zatrzymać - skoro śmierdzi, to znaczy że ktoś tu żyje...ale w takiej ruinie bez okien?
Schodząc usłyszałam jakieś szmery. Nie przestraszyłam się jednak - w urbeksach często "gada" przeszłość - stare, porozrzucane po podłogach dokumenty fruwają na wietrze, a resztki ram okiennych  stukają o futryny..Na wszelki wypadek wyciągam jednak z  kieszeni kurtki gaz i schodzę na dół  na paluszkach.
Obok mojego roweru stoi dwóch lumpów. Jeden wywala moje rzeczy z sakwy w poszukiwaniu czegoś cennego, drugi już znalazł -  trzyma w ręku mój portfel. Panowie spojrzeli na mnie i chyba się przestraszyli. Na szczęście nie zaczęli uciekać z łupami. A ja? Nie boję się, ale nie wiem, co mam zrobić? Wyciągam przed siebie rękę z gazem,  ale jakoś tak bez sensu walić kolesiom po oczach. Poza tym -  chyba nie wygląda to groźnie.
- o! Witamy kierowniczkę! To Pani rzeczy?
- moje...
Totalnie brudny, zarośnięty (noszący na sobie liczne ślady krwawych bójek z ostatnich tygodni ) człowiek skrzywił twarz  w prawie  bezzębnym uśmiechu... Wyjął z portfela mój dowód i zerknął (jak policjant) czy jestem podobna do do tej na zdjęciu, po czym ogłosił wyrok:
- kobietom i dzieciom nie zabieramy. Marian odłóż rzeczy pani na miejsce.
Marian spojrzał niezadowolony (właśnie znalazł sobie pelerynę przeciwdeszczową) i zaczął niezdarnie upychać wyrzucone wcześniej na ziemię  rzeczy do sakwy. Romek (o tym, że tak ma na imię dowiedziałam się kilkanaście minut później, podczas miłej, towarzyskiej rozmowy) powoli zamknął mój portfel i z daleka wyciągnął do mnie rękę..
- proszę. Ale chyba jakieś znaleźne się należy!
Należy, się należy. Przecież znaleźli moje rzeczy we własnym domu...



Polityka
Romek nie pamięta, kiedy pracował. Nie opłaca się. Trzeba  przepracować  półtora roku, żeby załapać się na "kuroniówkę". Takie podłe czasy.
 - za komuny było lepiej. Każdy musiał mieć stempel w dowodzie że pracuje a milicja goniła.To i "robiliśmy" wszyscy. A teraz? Ta władza od nas nawet niczego nie wymaga.
Tymczasem Marian błyskawicznie wrócił już z flaszkami kupionymi za "znaleźne".
Rozpoczyna się łapczywe zaspakajanie pragnienia. Na "raz". W absolutnej ciszy. Wstrząsający widok. Przechodzi mnie dreszcz dużo silniejszy niż ten, który towarzyszył mi podczas naszego pierwszego kontaktu...
Po wypiciu (każdy swojego "jabola", do dna)  jeszcze dłuższa chwila "oddechu", dziwnych dreszczy i przewracania oczami,  i  dopiero wtedy znów możemy rozmawiać.

- bo wie Pani, ta nasza bieda przez to, że wszyscy porządni politycy zginęli w wybuchu smoleńskim. Mówią, że to katastrofa, ale niech pani spojrzy na ten świerk i wyobrazi sobie, że to brzoza. No jak taka wielka maszyna mogła rozlecieć się od uderzenia w drzewo?
Tu chwycił kawałek przygotowanego do wywiezienia na złom pręta i zaczął nim walić o drzewo.
- widzi Pani, drzewo się psuje, nie stal! A z rozpędu jeszcze gorzej to wygląda, proszę spojrzeć.
Jak dzieci...przez prawie 15 minut odchodzili od drzewa coraz dalej i dalej po czym z rozpędu walili w nie metalowymi drągami. A świerk (czyli brzoza)  pokrywał się coraz większymi bliznami - dowodami w "sprawie smoleńskiej".

Jedz owoce
Dzisiejszy, pierwszy  dzień mojej podróży zaczął się od duszności w  "krainie jabłek". Byłam pewna, że uniknę jeszcze oprysków-  na drzewkach w sadach nie ma przecież nawet pierwszych listków. Tymczasem smród zgniłego jaja przywitał mnie już w Rawie Mazowieckiej i ciągnął się kilometrami. Nie jestem astmatykiem, ale akurat  ta chemia powoduje u mnie zawsze ból w klatce piersiowej. Jadę więc wolno i marznę-dziś  jest wilgotno i zimno. Gdy więc widzę ogromne ognisko rozpalone ze ściętych gałęzi na skraju sadu, zatrzymuję się na rozgrzewkę. Przy okazji wypytuję właściciela sadu o te cholerne opryski - te teraz to bakteriobójcze. A zanim jabłko wyląduje na stole takich oprysków przeżywa  jeszcze nawet do siedmiu!
- a jakie ma Pan tu jabłka w tym sadzie?
- ładne, soczyste i podobno dobre. Nie wiem, nie próbowałem. Po tylu opryskach ile musimy tu zrobić,  to przecież trucizna, nie owoc. Ja mam swoje jabłonki przy domu. Rodzą małe, niekształtne jabłka, ale za to zdrowe...
A co pozostaje nam, mieszkańcom miasta? Nie zagłębiać się w szczegóły i życzyć sobie smacznego..

Pustelnia

Nie przez przypadek podjęłam ryzyko podróży przez "strefę skażoną" - chciałam dotrzeć do Góry Św. Rocha,  znajdującego się tam małego kościółka i domku pustelnika.
Kościółek piękny, ale zgodnie z ostatnimi powszechnie panującymi  trendami  zamknięty. Domek pustelnika też zamknięty, ale można przynajmniej zajrzeć przez okienko. Ostatnio zamieszkały był ponad 40 lat temu. Teraz czeka chyba na mnie? Są chwile w moim życiu, w których bardzo bym chciała tak żyć. Ale kogo wtedy mogłabym kochać? I kto kochałby mnie? Bez miłości życie jest nic nie warte.

Lotnisko
Tymczasem moje wizje pustelnicze są rozpraszane przez dobiegający gdzieś z daleka ryk silników. Patrzę na mapę- to z lotniska w Nowym Mieście nad Pilicą  - pojadę zobaczyć co się tam dzieje!

Wielki, opuszczony teren wojskowy z mnogością budynków i wielkim pasem startowym (prawie 3 km) stoi praktycznie niestrzeżony. Brama otwarta, a cieć nie reaguje gdy wjeżdżam na teren. Najpierw piękne urbeksy (Dziesiątki budynków. Niektóre jeszcze nie "wypatroszone", pełne mebli i dokumentów- trzeba będzie się tu wybrać na dłuższe zwiedzanie. Dziś tylko mały rekonesans). Potem jadę na płytę lotniska.
Warkot  silników czekających w kolejce na wyjazd  w trasę zagłusza mi początkowo możliwość rozmowy.W końcu odjeżdżają...Tu odbywa się dziś szkolenie kierowców. Tych zawodowych, w kaskach, z metalowymi rurami w środku samochodu i tych "zwyczajnych", chcących  poprawić swoje umiejętności szybkiej jazdy. Dwie trasy, każda po kilka kilometrów. Ten huk to oczywiście z tych "wypasionych" bryk, takich ścigaczy...Udaję się do wieży kontroli lotów, żeby z góry podziwiać to przedstawienie...zawodowcy pędzą niewiarygodnie szybko, mam wrażenie że pokonują zakręty na granicy rozsądku...
Schodzę, ustawiam się na zakręcie i próbuję zrobić zdjęcie mojego roweru w tumanach kurzu, jakie wydobywają się spod kół samochodów. Niestety, nic z tego - widząc mnie samochody zwalniają. Kolejny z nich zatrzymuje się, najpierw opieprza, a potem  proponuje "przejażdżkę". Wkładam wiec kask, wsiadam do metalowej konstrukcji i ruszamy - strasznie niemiłe uczucie. Po dwóch ostrych zakrętach mój kierowca na moją prośbę zatrzymuje się (z uśmiechem zadowolenia na twarzy) a ja lecę w krzaki wymiotować...
Przed odjazdem w dalszą drogę mój "dobroczyńca" znów się uśmiecha:
- już wiem, dlaczego musisz jeździć rowerem. Nie trawisz najlepiej podczas jazdy samochodem.
No tak, jadłam obiad godzinę temu, a  ruszam w dalszą drogę z pustym żołądkiem. Takie życie.

Odruchy serca...
Dzień 2
Wczoraj wymioty, dziś biegunka..Nocowałam w miejscu, gdzie nie było mowy o darmowym noclegu - wieś żyje z agroturystyki.. Zapłaciłam więc za nocleg u (jak się chwilę później okazało) niezbyt miłej gospodyni. Ta przychodziła co chwila, sprawdzała czy jej nie brudzę i nie niszczę, nie zużywam za dużo wody itp. A ja za każdym razem opowiadałam. O podróżach, marzeniach i szczęściu. Ostatni raz przyszła  już tylko pogadać....
Rano pani domu czekała już na mnie z niespodzianką:
- nie można jechać do Zakopanego nie najadłszy się wcześniej porządnie! Pani taka sucha, trochę tłuszczyku się przyda!
Na stole stała już patelnia, pełna podsmażonych resztek wędlin (chyba z dłuższego czasu), chlebów, serów (?) i jajek zatopionych w mocno  "przechodzonym" tłuszczu.. Takie "coś" o siódmej rano nie należy do moich ulubionych posiłków, ale dane z serca zmienia całkowicie swój smak i aromat. Jadłam grzecznie, a moja rozmówczyni opowiadała o swojej szczęśliwej młodości. I pilnowała, żebym zjadła do końca.
Rozstrój żołądka dorwał mnie jakieś 20 minut później i trzymał do popołudnia. Na szczęście droga moja wiodła dziś prawie cały czas przez las.
Generalnie podła pogoda - mżawka i trzy stopnie. Gdyby nie moja miłość do roweru pewnie zaszyłabym się gdzieś i przeczekała. Z rowerowego zakochania jadę więc  sobie przez cudny, wilgotny las. Tym cudowniejszy, że nie zjeżdżony przez plagę dzisiejszej przyrody - kłady. Na mojej porannej drodze soczysta zielona trawa, po bokach nienaruszona, omszała ściółka. Mrowie małych ptaszków, dzięcioły stukają w drzewa. Przepięknie! Kontempluję  to wszystko wielokrotnie i detalicznie  z pozycji  "sedesowej".
Muszę przytyć. Wtedy "dobre ciocie" przestaną mnie dożywiać!

Torby
Dziś niedziela - kościoły otwarte. Zastępy wystrojonych kobiet podążają  rowerami do kościoła. W "rowerowej elegancji" przeszkadzają im jednak duże, c asami nawet  bardzo duże  torebki  - majtają się nieznośnie  na kierownicy utrudniając jazdę..niektóre panie próbują więc jechać z torebkami na ramieniu - jeszcze gorzej. Wygląda jednak  na to, że torebki muszą być, i mają być jak największe - pod kościołem czeka już większy zastęp kobiet z dużymi torbami.
Wchodzę do kościółka. Dziesiątki par oczu skierowanych na mnie. Coś nie tak?
Podczas oglądania pięknych, ściennych malowideł Drogi Krzyżowej i próbie zmiany okularów na korekcyjne, moje pomarańczowe okulary samoistnie pękają na pół...dobrze, że nie jestem zabobonna -  mogłabym to odczytać jako zły znak. A tak wiem, że to wszystko przez brak torebki...

Włoszczowa
Mój plan na dziś zakłada przejazd przez Włoszczowę - małe miasteczko, w którym  zatrzymują się wszystkie pociągi ekspresowe Warszawa- Kraków.  Oczywiście interesuje mnie stacja kolejowa - może się na niej prześpię? W każdym razie wjazd  do cywilizacji przyda się, bo  kupię nowe okulary na stacji benzynowej.
Mój Garnier wprowadza mnie w klimat kolejowy 20 kilometrów przed celem- przejeżdżam ten dystans drogą techniczną: betonką- dziurawką wzdłuż torów. Gdy docieram do Włoszczowy moje ręce i nogi samoistnie drżą...
Stacja we Włoszczowie....tu nie ma stacji! Jest zwyczajny przystanek, jak autobusowy. Nie ma gdzie spać. Zresztą jest środek dnia. Postanawiam więc zrobić sobie przynajmniej zdjęcie pod tablicą "Włoszczowa". Wyciągam śpiwór i szukam kogoś, kto mi to zdjęcie zrobi...ale tu nie ma żywego ducha! Wieszam więc aparat na słupie, nastawiam  samowyzwalacz (max 10 sekund) i zaczynam swoisty wyścig- bieg pod górkę (na bosaka) , wskoczenie do śpiwora i na koniec uśmiech do aparatu. Próbuję kilka razy, nie wychodzi...
Zjawiają się samochodem chyba znikąd. Pięciu SOK-istów. Dokumenty, co tu robię. I cholera,  nie chcą zrobić mi zdjęcia! Zabronili w ogóle fotografować!  Dobra, zaraz sobie pójdę. Ale zanim odejdę muszę przecież odnaleźć ukryty pod drzewem skarb (www.opencaching.pl)...Znów przyleźli, tym razem pokrzykiwali. Komisariat? Będzie przygoda. Bardzo chętnie! Panowie jednak się rozmyślili i dali mi ostatnią szansę - opuścić tereny kolejowe natychmiast. No dobra, już odjeżdżam....

Siódme - nie kradnij
Zachód słońca mam jak na Mazurach.. Wielkie stawy, łabędzie. I jacyś ludzie kręcący się jak kot z pęcherzem wzdłuż linii brzegowej. Podchodzę bliżej. Małe, może dziesięciocentymetrowe  karpiki kłębią się u wylotu ze stawu, z którego spuszczana jest woda. To młody, roczny narybek, który trafi niebawem do większych stawów, a za kolejny rok na wigilijny stół. O ile go ktoś wcześniej nie ukradnie.....
Wszyscy pracownicy tego niewielkiego gospodarstwa rybnego już trzeci dzień nie śpią w nocy - palą ogniska i spacerują wokół stawów.
- ale co tu kraść? Przecież to małe rybki, niejadalne..
- nie chodzi o jedzenie, chodzi o pieniądze. Można ukraść i sprzedać innemu hodowcy. Trzy lata temu ukradli nam połowę narybku. Od tego czasu pilnujemy...
Kto kradnie? Wszyscy we wsi. Masowo. Kiedyś okradali stawy PGR-u, dziś stawy są w rękach prywatnych, zwyczaj się jednak nie zmienił....
Polskie przekleństwo. Ile trzeba jeszcze pokoleń, żeby to wyplenić? 
Szykuję się na nocleg przy ognisku. Jednak gdy panowie postanawiają "uczcić" moją obecność zakupem alkoholu ruszam dalej.....

Bratnia dusza
Dzień 3
Wieczorem ze zdziwieniem zauważyłam, że w miejscu mojego noclegu (znów muszę zapłacić - ludzie w sklepie nie mają litości nad biedną Wroną i nie chcą przenocować samotnej sierotki) nocuje jakiś rowerzysta - postawiłam swój rower obok jakiegoś innego, "wypasionego". Z właścicielem roweru spotykamy się wcześnie rano na śniadaniu. I tak już to bywa z pokrewnymi duszami, że mimo potrzeby dalszej jazdy gadamy  o naszych pasjach rowerowych dwie godziny. Tak  miło jest poznać kogoś podobnego do siebie, czerpiącego absolutną radość i wyciszenie z samotnych podróży....

Dziś zaplanowany mam dojazd do Krakowa. Droga górzysta, i pogoda przepiękna- lato prawie...

Dzieci-śmieci
Zatrzymuję się na posiłek w urokliwym miejscu- w dole strumyk, w górze wieś i serpentyny, po których pcham się sapiąc intensywnie.  Schodzę w dół, do strumienia. Z bliska jest tu nieco mniej romantycznie - masa śmieci. Bawi się w nich piątka umorusanych, uśmiechniętych dzieciaków. Wśród starych butelek, plastików i resztek opon szukają skarbów...Znalazły już kilka - całkowicie zardzewiały gwóżdź, słoik i kawałek kości. Pokazują mi swoje zdobycze z dumą.  A mi przypomina się dzieciństwo i  zapach plastikowych butelek po ropie wyławianych z górskiego strumyka. Zanosiliśmy je z bratem do starej babki na wsi, która przerabiała je na  piękne plastikowe koszyczki. Ale te koszyczki już nas nie interesowały  - fascynowało nas samo szukanie "skarbu" - dokładnie tak, jak dziś  te dzieciaki ...
Ukradkiem wyciągam z kieszeni pięć czerwonych kamieni kupionych w chińskim sklepie i ukrywam w śmietnisku - jak je znajdą będą to pamiętały całe życie, jak ja....
Przyglądam się dzieciakom - od 5 do 8 lat, jak na miejskie warunki bardzo brudne, jak na wiejskie - normalne... Biegające szczęśliwe dzieci  biedy,  nie znające jeszcze komputera i przygód w wirtualnym świecie. Mogą "po staremu" przeżywać dzieciństwo w "realu"...


Kac Wawelski
Kraków wita mnie patriotycznie - z wielkich kominów wydobywa się przez moment (z pewnością na moją cześć) biało-czerwony dym (może się nie uduszę?). Ruch na ulicach, gwar na chodnikach..Boże, jak można  tu odnaleźć spokój?
Nocuję dziś u  ludzi wcześniej poznanych przez internet. Sympatyczni, przejęci moją wizytą. W ramach pokazywania miejskich osobliwości ciągną mnie na piwo w "kultowe miejsce"...mnie rowerzystkę w drodze..głupia babo, trzeba było nie pić!


Dzień 4
Głowa pęka! Czuję, że dziś czeka mnie ciężka droga przez mękę...
Już sam wyjazd z miasta jest koszmarem - samochody trąbią, kierowcy wkurzają się że nie przejeżdżam przez most chodnikiem. Potem jakieś roboty drogowe, zamknięta ulica. Ale co to dla mnie- przepcham się jakoś bokiem..i ładuję się w sam środeczek świeżo wylanego asfaltu! Następną godzinę spędzam na zdrapywaniu go patyczkiem z moich kół...

Bliżej natury
Kac mija mniej więcej po 30 kilometrach. Droga wiedzie cały czas pod górę, ale pewnie z powodu coraz lżejszej głowy wydaje mi się cudowna. W dużej mierze są to dziś  bite drogi i szlaki piesze.Cudowne widoki na góry. Sezon wiosennych prac polowych. Traktory na polach orzą, sieją, sadzą. Patrzę z góry na zmieniające się z minuty na minutę prostokątne poletka....godzinami mogłabym oglądać tak powstającą cudowną mandalę...

Ari
Uwielbiam konie. No może nie same konie, bo tych się chyba trochę boję, ale lubię patrzeć na pięknie zbudowane, masywne wiejskie konie przy pracy. A taki widok powoli odchodzi do lamusa. Wszędzie maszyny... Gdy więc przy szczycie kolejnej zdobywanej dziś góry widzę zgiętych w pół ludzi sadzących ziemniaki a przed nimi pięknego, młodego konia, rzucam rower i pędzę do nich...
Ludzie zachwyceni moją "polową wizytą". Na chwilę stają, rozmawiają, ale potem wracają do roboty- koń nie poczeka...
- pani porobi trochę  z nami, szybciej skończymy a potem sobie pogadamy.
Jestem głodna, zmęczona jazdą, ale już ze 30 lat nie sadziłam ziemniaków w polu. Chętnie więc zabieram się do roboty.
Moi kompani w pracy to dwóch braci i ich żony. Wszyscy starsi, pewnie koło 60-tki, ale tak naprawdę trudno jest rozpoznać wiek ludzi ze wsi - oprócz zmarszczek mimicznych mają na twarzy wyoraną ciężką pracę...
A pole czyje? Wspólne. Po rodzicach. Wspólnie je więc uprawiają i dzielą się plonami. Brzmi to niemalże  baśniowo w dzisiejszych , chytrych czasach....
- pani, ale to tylko my we wsi takie zgodne są. Reszta ino szuka zwady, żeby się nie odzywać brat do brata, sąsiad do sąsiada. Przykład biorą z miastowych, co w jednej sieni mieszkają i się nawet nie przywitają....A brat to przecie z jednej matki i ojca, najbliższy w sercu i głowie!
Pomyślałam o moich braciach i siostrze - jesteśmy kompletnie różni, ale cokolwiek by się działo, to zawsze będziemy sobie najbliżsi!
Przerywamy pracę, koń musi odpocząć. Odpoczywamy i my. Wyciągam aparat, żeby zrobić zdjęcia pięknemu, młodemu ogierowi....
- pani nie robi zdjęć naszemu Ari. Cała wieś się z nas śmieje, że my koniem pracujemy nie traktorem, po co nam jeszcze jakieś zdjęcia?
Muszę jakoś ich podbudować, przecież ja od kilku dni jechałam z nadzieją, że ujrzę konia przy pracy...
 - u nas, w mieście tylko bogatych stać na konia. Kupują go za fortunę, wstawiają do stajni-hotelu, za który płacą olbrzymie pieniądze, i raz na jakiś czas tego konia odwiedzają.  Ale podkreślam - tylko bogatych stać na taki luksus..
- to my są jak miejskie  bogacze - powiedziała   Pani Ludmiła i   jako pierwsza podeszła do konia zrobić sobie zdjęcie "na bogato"...

Skansen

Tak naprawdę miałam dziś dojechać do Zakopanego. Ale 140 km  po górach...no jakbym się uparła i miała w sobie większą wolę wyścigu z czasem...Nie mam - gdy na setnym kilometrze na mojej drodze staje napis "PKP.
Skansen.Noclegi" natychmiast mam w głowie wizję spania na lokomotywie albo w starej kuszetce...skręcam więc do tego miejsca bez wahania. Rzeczywistość jest oczywiście inna- pokoje do wynajęcia w budynku na terenie skansenu...coś jednak udaje mi się załatwić -nie mogę napisać co, nie mogę pokazać (dałam słowo) ale było...egzotycznie! Kiedyś Wam o tym opowiem...
Rano nie potrzebuję budzika -budzi mnie zimno...szybko wstaję, biegnę do mojego oficjalnie wynajętego pokoju na ciepłą kąpiel i herbatę. Ruszam na tyle wcześnie, że już koło jedenastej jestem w Zakopanem....

Wyżej
Dzień 5

Zakopane jest piękne w kwietniu. Piękne bo puste. Jedynie na Krupówkach nieliczni turyści.
Zjadam szybko obiad i chcę natychmiast zobaczyć wysokie Tatry, których nie widać z dołu prawie w ogóle z powodu mgły..
Najprościej i najszybciej pojechać na Kasprowy kolejką. Udaję się do kasy, ale czeka mnie jedynie zaskoczenie - nie dość, ze wjazd na szczyt kosztuje majątek, to Pani w okienku informuje mnie, że z rowerem nie pojadę. I na nic tłumaczenia, że to mój przyjaciel- tylko pogarszam sytuację..
- to co mam sobie tam z tym rowerem wejść?
- no nic nie poradzę, nie ma innego wyjścia..
Cóż więc zrobić? Ruszamy! Nie  lubię specjalnie chodzić po górach, ale rower nosić po górach uwielbiam...
Podążam ku ośnieżonym szczytom zupełnie sama - puste szlaki. Im wyżej, tym więcej śniegu.
Jak się wnosi rower na górę?  Bierzesz go na ramię, niesiesz kilka kroków w górę, stawiasz w poprzek stoku i odpoczywasz...znów bierzesz rower....Bardzo ciężko, trudno, żmudnie - WSPANIALE!
Gdy jestem już w kompletnej zimie , na Przełęczy między Kopami (prawie 1500m)  przychodzi totalna mgła. Nic nie widzę, nie wiadomo gdzie góra, gdzie dół. Przeczekuję. Gdy mgła mija postanawiam nie iść dalej, a zacząć schodzić w dół- w razie kolejnej mgły nie chciałabym utknąć tu na dłuższe godziny i być ściąganą w dół helikopterem. Rozsądek...
Zejście okazuje się dużo trudniejsze niż wejście. Na szczęście raki ratują sytuację i schodzę bezpiecznie.
Jestem z siebie dumna!
Nadchodzi wieczór. Znów jadę na Krupówki. Rozmawiam z ludźmi, pytam o Morskie Oko (nigdy tam nie byłam) Mówią, że szosą 30 km pod górę. Albo 40, przez Bukowinę Tatrzańską ale to chyba nie dam rady,bo to jeden z dłuższych podjazdów w Polsce (drugi co do wysokości)  Ja nie dam rady???
Nocuję w pensjonacie poleconym mi przez brata. Rzeczywiście miłe i czyste miejsce.


ku zimie
Dzień 6
No to wio, nad Morskie Oko i może gdzieś wyżej. Wyruszam wcześnie - chcę mieć dużo czasu na wspinaczkę. Pogoda beznadziejna, zimno, mam wrażenie że coraz zimniej. Ale to przecież zgodnie z moimi oczekiwaniami- chcę przecież pożegnać się z zimą.
Jadę pod górę. Długo, i ciągle nie ma końca. Wyobrażam sobie, że każdy następny zakręt już nim jest...
Ten podjazd to rzeczywiście walka, ale udaje mi się ją wygrać. Spocona, wręcz mokra staję na szczycie i oglądam widoczne z daleka zamglone, ośnieżone szczyty. Jakieś nieostre...zaraz gdzie ja mam okulary? Spadły mi chyba z nosa jak jechałam. Czy to możliwe, że nie zauważyłam? Widocznie tak. Szkoda, nie były tanie...nie czuję się jednak na siłach, żeby zjechać i ich poszukać. Może w drodze powrotnej?
Zjeżdżam z góry do granicy, potem kawałek urokliwym asfaltem i szlaban. Tatrzański Park Narodowy. Mimo szosy nie mam tam wstępu z rowerem. Konkretniej: nie mogę na nim jechać, ale nie ma przepisów mówiących co mogę "wnieść" na teren Parku. Ważne, żebym nie śmieciła i "wniesione" zabrała ze sobą w drodze powrotnej. Studiowałam te przepisy w internecie. Nie wiedziałam jednak,  ze przydadzą mi się już teraz, na szosie. Sądziłam, że dopiero na skalistym szlaku...

Zupełnie pozbawieni dziś zarobku górale z bryczkami usiłują namówić mnie na podróż ich wozem. Kręcę przecząco głową. Nie odpuszczają:
- za jakie grzechy musi Pani iść z tym rowerem? To 9 kilometrów, cały czas pod górę!
Na "odczepne" rzucam z uśmiechem
- widocznie bardzo nagrzeszyłam...

Prowadzę rower szosą pod górę. Pojechałabym, ale podobno jest monitoring...Obok przejeżdża samochód terenowy. Na mój widok zatrzymuje się. Kierowca i pasażer wysiadają i idą ku mnie. A ja...prawie duszę się ze śmiechu....Pamiętacie Misia Yogi? Kreskówkę o misiu mieszkającym w parku  Jellystone? A strażnika Smitha, który zawsze przeszkadzał misiowi w rozrabianiu? Nie? Ja też nie pamiętałam, dopóki Smith i kolega nie wysiedli ze swojej bryki...w zielonych mundurkach, chustach i kapeluszach... Próbuję opanować śmiech.
- Dzień dobry starszy sierżant Iksiński....
Nie wytrzymałam, znów prawie płaczę ze śmiechu..
A panowie poważni:
- nie wolno jeździć po parku na rowerze.
- ja nie jeżdżę na rowerze. Ja go przemieszczam. I zgodnie z regulaminem zabiorę rower z terenu Parku, nie zostawiając śladów zniszczeń.
Odjeżdżają. A ja znów się śmieję...jak zwykle Yogi przechytrzył strażników....

Pięknie idzie się "ku zimie". Z każdym krokiem chłodniej, deszcz i grad zamienia się w piękny śnieg. Szosa bieleje. Zanim dochodzę do Morskiego Oka cudowna zima całkowicie wypiera ślady wiosny...

Na "górze" znów górale z bryczkami. Niektórzy przemieścili się z dołu, niektórzy musieli tu stać od rana.
- Pani to tu chyba z nieba spadła - zagaduje góral w nadziei na przewiezienie mnie w dół i zarobek.
- nie zaczepiaj Pani - to ten sam góral z którym rozmawiałam na dole -  ona nie z nieba a z piekła. Z pokutą.
 Ciekawe spostrzeżenie, ja przecież jestem coraz bliżej raju...
Panowie robią mi pierwsze "zimowe" zdjęcie.  Oglądając je znajduję zagubione okulary - podróżują sobie spokojnie na moim kasku...pierdoła!
Nie uwierzycie mi pewnie, ale a schronisku nad Morskim Okiem jestem jedyną osobą...na szlaku również...Mimo, że wiem, iż wejście na Rysy jest dziś absolutnie niemożliwe (nawet bez roweru i ze sporymi umiejętnościami, których nie posiadam) ruszam z moim rowerem czerwonym szlakiem - ważna jest droga, nie zdobycie celu...

ku wolności ..

Śnieg. Śnieg po kostki, śnieg po kolana. Morskie Oko zamarznięte, dziś jest jedynie białym, płaskim plackiem. Najpierw brnę wzdłuż jeziora , potem zaczynam piąć się ostro w górę, do Czarnego Stawu. Z "rumakiem" na ramieniu jest to niezwykle trudne. Każdy krok musi być przemyślany i wyważony. Dobrze, że mam raki...A tu znów śnieżyca, znów mgła... Krótki odcinek, niezwykle długa podróż. Wciągająca. Wokół wielkie, ośnieżone szczyty, chmury, przestrzeń  i wielka cisza... I zapominam, że istnieje jakikolwiek świat oprócz tego, który teraz przeżywam...Dla takich chwil żyję! 



Na zakończenie rowerowe statystyki:
Łączna liczba przejechanych kilometrów: 610
1 dzień- 155
2 dzień - 135
3 dzień - 85
4 dzień -100
5 dzień - 60
6 dzień- 75

Kilometrów z rowerem na plecach nie liczę - tu statystyki nic Wam nie powiedzą, bo to dziwny sport :)




















8 komentarzy:

  1. Czekałam, czekałam i doczekałam się relacji! Wspaniała! Tak bardzo Cię rozumiem. Jak jadę sama i sobie wbiję do głowy gdzieś się dostać, to na klęczkach się prowadzę, ale idę. Obecność Meteora mnie demotywuje. Zaczynam marudzić, spadają mi morale, wola walki gdzieś znika i wygrywa "chcę już do mamy". Takie wyprawy udają się tylko wtedy, gdy w trudnym momencie człowiek nie ma wyboru. Albo iść dalej, albo się poddać. Ale to nie Werrona, prawda? ;)

    No i Twoje interakcje międzyludzkie tylko upewniają mnie w omijaniu szerokim łukiem siedzib ludzkich jeśli chodzi o nocleg. Jak spać to tylko ciuchutko na zadupiu, w rejonach panów strażników bez ogniska. Meteor ma nosa do takich miejsc, ja mniej, ale też mamy sporo szczęścia w unikaniu ludzi. Tyle zwiedzonych urbeksów, nigdy nam się nikt do rowerów nie dobierał.

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, masz talent. Jeszcze nie wiem, który lepszy i bardziej Ci go zazdroszczę, ale pewnie się wkrótce przekonam. Czy przygody na rowerze, czy sama jazda czy to, jak o tym potem piszesz. Fajnie było czekać na ten wpis i wiesz co - jedź szybko gdzieś znowu :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podróż na wschód się klaruje. Dziś w drodze do pracy wymyśliłam nawet ciekawe "założenie podróżnicze" :). Ale wiesz, praca, rodzina...zaczynam ich wszystkich dopiero oswajać z myślą, że kiedyś znów zamierzam zniknąć....

      Usuń
  3. imponujące samozaparcie :) Gratuluję osiągniętego celu i życzę powodzenia na kolejnej wyprawie (jeśli chodzi o wschód Polski to polecam Podlasie, Podlaski Szlak Bociani i Białowieżę) :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak ktoś pracuje przy produkcji czegoś, to najczęściej tego potem nie je. A te sady to takie karłowate, że prawdziwych sadów nie przypominają nawet.

    A swoją drogą to ciekawe, że koleś podczas oprysków przebywa całe dnie w chmurach trucizny, a mu jeszcze jedzenie tego samego w jabłkach przeszkadza ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. a pamiętasz Meteorze naszą jesienną podróż w "krainę jabłek"? Smaczniutkie były! :)

      Usuń
  5. Szczęście że jabłuszka jeszcze niegotowe, pokus nie było. Za to konszachty z panami od przepyrania sakw...hmmm...klimatyczne . Co do konia i uroczej rodzinki...mam nadzieje, że jest jak widać na pierwszy rzut oka, ale z mojego doświadczenia wynika, że wieś skrywa wiele tajemnic;)
    No rodzina rodzinom, ale już chyba przyzwyczajona, że Wrona lubi latać se. Zatem czekamy na nowy odlot:)
    P.S. ale z tą zimą to muszę przyznać, że nie rozumiem...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uwielbiam śnieżną zimę. To najbardziej magiczna z pór roku - gdy spada w nocy pierwszy śnieg budzimy się rano w kompletnie innym, białym i czystym świecie! Przechodnie z trudem przedzierają się przez zaspy a samochody boksują kołami w śniegu. Cywilizacja na moment nie daje rady....
      A że zimno? Ruszać się trzeba :)

      Usuń