poniedziałek, 24 lutego 2014

"Zimna" opowieść - luty 2014


   Siedzę na betonowych schodkach do sklepu GS ze szklanką ciepłej herbaty. Zaparzyła mi ją sklepowa widząc moje czerwone dłonie i zmarznięte policzki...Zarówno szklanka (wystrojona w czerwone jabłuszka z kalkomanii i włożona w metalowy pojemnik) jak i sklepowa pamiętają dobrze to miejsce z lat 70-tych - wyglądało tak samo jak dziś. No może na półkach nie było tyle rodzajów wódek, ale chleb był taki sam – z piekarni w B.
Herbata paruje, ogrzewa mi nie tylko ręce, ale i twarz. Zanurzam się na moment w tym cieple...jest dobrze....
Obok mnie przy zbudowanym ze starych skrzynek stoliku trzej panowie piją „rozgrzewacze” i grają w karty. 
- młody, grasz w karty? Przyłączyłbyś się na chwilę!
- nie gram, nie umiem...
Na moment nastaje cisza. Przygotowana i ogłoszona już okrzykiem dama pik zastyga  w bezruchu nad waletem trefl..
- chłopaki, słyszeliście? To jest baba!
Gra na moment zamienia się w bezsłowną, a zamiast krzyków są jedynie wyolbrzymione gesty. Częste, ale ukradkowe spojrzenia w moją stronę świadczą o tym, ze chodzi tu o mnie...
Po kilku minutach dostaję zaproszenie do „stolika” i krzesełko. Panowie przerywają grę i wypytują skąd jadę, dokąd i po co...
- A Pani to się tak nie boi sama jechać tak daleko na rowerze ?
- Nie, a czego się mam bać?
- Wie Pani, my to chlajusy jesteśmy, ale spokojne chłopaki. Ale jak Pani tam dalej do B. pojedzie, to lepiej tam przed sklepem nie stawać!
W B. panowie powiedzieli mi dokładnie to samo, niebezpiecznie jednak miało być w R....
Wszyscy mamy strach przed nieznanym....





   Moja Samotna Zimowa Wyprawa Rowerowa...Trasa Żyrardów - Łeba. Jadę żeby odpocząć, jadę bo chcę zobaczyć morze zimą. I chcę zmierzyć się sama ze sobą. Plan ambitny - prawie 500 kilometrów przez 4 dni. Dam radę? Zobaczymy....

Przyjaźń na dobry początek...

Dzień 1

   Pakuję się pośpiesznie o świcie. Co muszę zabierać? Nie mam pojęcia - nigdy nie jeździłam na „rowerowe zimowe samotne wyprawy”. Zimowe buty, ciepłe ciuchy i dwie pary rękawiczek, żeby nie zmarznąć w dłonie. I termos z herbatą...

Moim dobrym przyjacielem w rowerowych „przejażdżkach” jest podręczny GPS, nazywany pieszczotliwie „Garnierem”. Jest bezwzględny, nie ma za grosz serca, wyczucia chwili i drogi. Nie liczy się z czasem, ani siłą moich mięśni. Często wbrew logice ciąga mnie po błotach i mokradłach (gdy obok ciągnie się piękny asfalcik). Są więc chwile, gdy mam go ochotę utopić w bagnie... Ale dzięki niemu poznaję cudownych ludzi i krajobrazy, miejsca do których nikt oprócz mnie nie dociera....I codziennie uczę się od niego, że od czasu i celu ważniejsza jest sama droga...Ważąc plusy i minusy umawiamy się w końcu z Garnierem, że jedziemy nad morze tylko małymi, lokalnymi drogami , a ja będę go grzecznie słuchała...

Zaufaj przyjacielowi...ten pokazuje swoją władzę już na pierwszych kilometrach – zamiast pojechać szosą do Łowicza przeciąga mnie przez bagna pod Miedniewicami. Wiem co to za  szlaki - jeżdżę tu często i znam tu każdą kałużę. I wiem, że o tej porze roku jest tu koszmarnie i nieprzejezdnie! Ale cóż, mam słuchać przyjaciela.... Na szczęście rano jest lekki mróz , drogi są zmrożone, nie zapadam się więc po kolana a jedynie po kostki..

Gdzieś za Łowiczem  i Parmą  zatrzymuje mnie widok niecodzienny- przed starym młynem stoi biały od mąki młynarz...Nie jest co prawda „pszennej” urody, ale i tak wygląda jak z bajki... Ci, którzy tu przyjeżdżają ze zbożem wiedzą, że jedynie mąka z jego młyna wciąż pachnie.... Wchodzę do środka. Pachnie rzeczywiście! Maszyny akurat pracują. i bardzo hałasują....Biały kurz gęsto wisi w powietrzu... I ja również wychodzę stąd cała biała...Królowa Śniegu jedzie w Polskę...tylko śniegu jak na lekarstwo...

Jedzie mi się idealnie. Nie przeszkadza mi błoto, czy lokalne lody i śniegi, które ciągle mimo temperatury się zdarzają. Garnier wiezie mnie do cudnego zamku w Oporowie.. piękny gotyk, z fosą i drewnianym mostkiem. W takim zameczku mogłabym zostać nawet królową – takie ma „ludzkie” rozmiary...Dziś jednak mogę tu tylko zjeść bułkę z serkiem wiejskim i popić herbatką z termosu..




  Moim dzisiejszym celem jest Gostynin. Tu moja prababka (już jako wdowa - pradziadek zginął w pierwszej wojnie światowej) prowadziła kiosk z tytoniem. Poza tą opowieścią nie wiem nic na jej temat. Może znajdę jakieś groby rodzinne na cmentarzu?
Do miasteczka docieram w dobrej kondycji, długo przed zmierzchem. 120 kilometrów zrobione, a ja nawet zakwasów nie mam! Będzie dobrze! Błyskawicznie rozpoznaję w sklepie pasjonata rowerów (a raczej to on rozpoznaje we mnie bratnią duszę) i chwilę później mam już nocleg w jego domu.. Pan Marek jak wiele osób w okolicy prowadzi w lecie pensjonat, w zimie zaś organizuje imprezy okolicznościowe. Jakaś stypa właśnie trwa. Dostaję więc nie tylko nocleg, ale i wyżywienie....
Przed snem zaglądam jeszcze do parafii - nie mają niestety nikogo o nazwisku prababki w spisach...może żyła tu tylko „przelotnie”? Ja tu też tylko „przelotnie”....

Wiatr!!!


Dzień 2

Chmury na niebie, ale nie to jest dziś straszne - straszny jest wiatr w twarz! Objuczona bagażami, na zimowych kołach z kolcami  - ledwo jadę!

Jak to jest z tym wiatrem? Wyobraź sobie, że jedziesz na rowerze (to chyba łatwe?), wyobraź sobie, że jest całkiem ostro pod górę (no robi się nieprzyjemnie). A teraz wyobraź sobie, że jedziesz tak przez najbliższych 120 kilometrów... I do tego widzisz przed sobą w miarę płaską drogę!
Po pierwszych 15 kilometrach mam kryzys. Idę na kawę na stację benzynową. (Kawka, kanapka, i oczywiście serek wiejski). Kolejny postój po zaledwie10 kilometrach (na chroniącym przed wiatrem przystanku autobusowym) kolejny już po 7...Oczy szczypią, rzadkie gluty zbierają się w nosie bez przerwy. Początkowo próbuję ten katar jakoś „ogarnąć”, potem już spływa mi po twarzy i kapie na kierownicę. Obrzydliwe? To nie jest teraz najważniejsze.....

Bóg czuwa... 

Nawet w tej ciężkiej dziś drodze mam jednak swoje radości: malutki, mogący pomieścić może ze 20-25 osób drewniany kościółek w Nakonowie jest akurat otwarty! Cudny i pachnący! Tu naprawdę czuć Boga! Nawet ludzie którzy przyszli na różaniec są jacyś tacy „ładniejsi” i bardziej skupieni. Chętnie sobie kilka „zdrowasiek” z nimi przeżywam...Wychodząc napotykam księdza i ministrantów. Wszyscy przygotowani już do mszy dyskutują...ale ku mojemu zdziwieniu nie o Bogu a o olimpiadzie! Ksiądz chyba na moment tak „wyszedł” z roli „księdza”, że widząc mnie mówi mi po prostu „dzień dobry”. A może po prostu mam ateizm wyrysowany na twarzy?
Wiatr tymczasem dalej wyje i przeszkadza. Boże, no zlituj się! Była przecież modlitwa!

SPA

Mniej więcej w porze obiadowej, gdy nogi mam jak z waty, oczy podpuchnięte od wiatru i nie mam już ochoty nawet na herbatkę widzę dla siebie nadzieję – drogowskaz do Ciechocinka! Od razu mam ciepłe skojarzenia z babcią i sanatorium... Garnier wybacz, wiem że my w przeciwnym kierunku, ale jedziemy na rekonwalescencję !

Obiadek w Ciechocinku smakuje podwójnie dobrze – po pierwsze nie jest serkiem wiejskim z bułką a prawdziwym obiadem z baru, po drugie jestem w tym mieście „młódką”. Pełne ulice starszych ludzi...Wałęsają się, słuchają specjalnie dla nich zorganizowanego koncertu starych piosenek (rany, ale „wyjec” na scenie), generalnie wyglądają na zadowolonych z siebie...ja też - nie ma osoby, która się za mną nie obejrzy....jestem dumna i blada! Dopiero wieczorem widzę, że mam po prostu absolutnie całe plecy w błocie..
Po obiedzie idę pod tężnie nawdychać się trochę „tężyzny”. Przyda się do dalszej drogi pod wiatr... Tu zaczepia mnie starsze małżeństwo. Skąd, dokąd, ile kilometrów...

- no tak, też byśmy tak chcieli, ale to już nie ten wiek. Ja mam już 51 lat! – mówi starsza pani...

Rany Boskie! Zostało mi już tylko 6 lat jeżdżenia! Muszę więc dobrze wykorzystać absolutnie każdą chwilę! W drogę!


Pierniki 

Do Torunia docieram przez błota (zemsta Garniera za zmianę trasy?) i kompletnie wykończona. Zanurzam dłonie w Wiśle pod nowo wybudowanym mostem. Po drugiej stronie wita mnie słodki zapach czekolady z fabryki „Kopernik”. Specjalny prezent dla gości? Miłe.... Nocleg znajduję w starym forcie (Twierdza Toruń, Fort 4) – stróż nie miał serca zostawić mnie na pastwę losu w środku nocy - są chwile, kiedy uwielbiam udawać „zagubioną blondynkę”... 
Śpię w małej celi 2,5 x 1,5 m . Jestem w twierdzy sama Dostaję klucze do celi i możliwość nocnego zwiedzania całej twierdzy....Już wkrótce przeszukuję więc każdy jej zakamarek w poszukiwaniu......kubka (jak ja mogłam zabrać ze sobą herbatę i cukier a nie zabrać żadnego kubeczka? Blondynka jednak ze mnie skończona!) Filiżankę znajduję w kantynie na poziomie -1. Jest też wrzątek z czajnika na korytarzu (w celi nie ma prądu), jest więc herbatka. Cudownie. Zjadam sobie paczkę pachnących pierniczków i znów idę spać szczęśliwa...


Szron

Dzień 3

 Dziś świt nie nadszedł! W mojej celi nie ma okien...
Śniadanie jem przy czajniku na korytarzu. Przy okazji dowiaduję się o wyższości serka wiejskiego nad jogurtem „fantazja”, który urodą opakowania skusił mnie wczoraj w sklepie - jogurt „fantazja” ma miękkie wieczko, którego nie można uformować w łyżeczkę. Można go jedynie wylizać jęzorem z opakowania. A to już nie ta przyjemność...

W nocy padał deszcz, rano mróz i lód na ulicy. Mając swoje zimowe opony z kolcami, lodu się nie boję- poruszam się  po mieście dużo sprawniej niż samochody...

Jadę sobie szczęśliwa z możliwości przeżycia kolejnego dnia w drodze. Tymczasem nieszczęśliwi Torunianie masowo skrobią auta. Zmarznięci, niektórzy tylko w "garniakach", widać malującą się złość na ich ciągle jeszcze zaspanych twarzach. Gdy więc widzę starszą kobietę w dziesięciocentymetrowych szpilkach, w naprawdę lekkim ubranku i z naprawdę nieszczęśliwą miną, do tego absolutnie nieudolnie operującą skrobaczką postanawiam jej pomóc. Zatrzymuję się koło niej....Kobieta przygląda się uważnie najpierw mi (gogle narciarskie , ciepła polarowa czapka, na to kask) potem objuczonemu rowerowi i fachowo oceniwszy sytuację podaje mi większą skrobaczkę... Czyszcząc samochód rozmawiamy o pasjach i marzeniach. Gdy kończymy pracę, siadamy do jego ciepłego wnętrza i mimo „ porannego pędu” rozmawiamy dalej... Myślę, że Małgosia pierwszy raz w życiu mówiła głośno i poważnie o swoich „zwyczajnych marzeniach”.... I  mam nadzieję, że po tej naszej rozmowie zabrała się za ich realizację! W każdym razie odjechała z uśmiechem na twarzy....
Tak oto podzieliwszy się rano swoim szczęściem i ja mogę jechać dalej....
Mimo protestów Garniera moja droga wiedzie nowo wybudowaną ścieżką rowerową z Torunia na północ Zbudowana na trasie dawnych torów kolejowych pięknie wije się przez lasy, łąki i pola. Raz nasypem, raz wąwozem, a czasami po prostu szczerym polem.. Zakochałam się w tym wąziutkim pięknym, czarnym asfalcie, mijanych starych mostkach, tunelikach i stacyjkach...Torunianie! Tego Wam zazdroszczę!

Cudze chwalicie...

Gdy kończą się tory i zaczyna się szosa wracam znów na „trasę” wytyczoną przez Garniera. Ten proponuje mi zwiedzenie Chełmna. Dlaczego nie? Pięknie zachowane miasteczko, mury obronne i potężny gotycki kościół z przepychem w środku.

 Nie pamiętam kiedy ostatnio widziałam tak „bogate” wnętrza... Oprowadza mnie starsza para, której serca zdobyłam mówiąc, że ludzie są dobrzy i nie trzeba przypinać roweru pod kościołem (przecież nie trzeba?!) Pokazują mi wszystkie ołtarze, relikwie i opowiadają piękne historie. Mnie jednak najbardziej zachwyca świecznik - głowa jelenia wisząca na samym środku kościoła... Dowiaduję się później od spotkanych dzieciaków, że ten (święty?) jeleń przepowiada pogodę- jak ma być ładnie to patrzy na ołtarz, jak brzydko to odwraca się do niego...  no resztą, czyli szyją.. Dziś był odwrócony bokiem – widać Pan Bóg sam nie wie jeszcze, jaką mi pogodę na najbliższe dni przyszykować...
Jestem kościołem, jego wielkością i kolorami absolutnie oczarowana. Mówię to moim „przewodnikom”..
- też tak myśleliśmy, dopóki nie pojechaliśmy do Lichenia!
Ech.....

Nie jestem tu pierwsza...

Uwielbiam odkrywać. To powód, dla którego nigdy nie podróżuję z przewodnikiem w ręku – chcę, żeby miejsce samo mnie znalazło, chcę być naprawdę zaskoczona tym, co zobaczę. Chcę czuć się jak odkrywca!

Dzisiejsze południe pokazuje mi jednak wyraźnie, że nie jestem na tym terenie pierwsza - kilkanaście tysięcy lat temu był tu już lodowiec! I nie był spokojnym turystą – pozostawił po sobie całkiem spory śmietnik górek i dolin z jeziorkami. No cóż, muszę dzielnie znieść konsekwencje tych odwiedzin...Pcham się więc pod górkę, by za chwilę z niej zjeżdżać. I ponownie pod górkę. Po godzinie zajęcie to zaczyna być irytujące....Zaczynam więc zastanawiać się, co mnie w tych "górkach" denerwuje? Przecież ustawiam sobie przerzutki tak, że nie odczuwam specjalnej różnicy między jazdą po płaskim a tą pod górkę... No tak, ale pod górę jadę bardzo wolno...Czas!!! – w drodze pod górę przeszkadza mi spowolnienie! Wyłączam więc sobie funkcję czasu- naprawdę nic nie muszę, to ja decyduję o tym, gdzie i dokąd dojadę....światu jest to absolutnie obojętne, po co się więc frustrować?
Od tej chwili mogę z zachwytem podziwiać widok z każdego zdobytego mini-szczytu!


Bory Tucholskie

Ciemno. Jestem bardzo zmęczona całodzienną jazdą po „falach”. Jeśli chcę spać w Czersku (hm, chyba jednak chcę...), muszę przejechać jeszcze około 40 kilometrów...Mijam wioski i zanurzam się w głąb lasu. Szosa coraz bardziej przypomina bajaderkę składającą się z resztek asfaltu z kilku ostatnich dziesięcioleci.. Wiatr ustał, cicho, od czasu do czasu widzę spoglądające na mnie z lasu małe świecące oczy. Sarny? Pewnie tak...Mimo zmęczenia robi się naprawdę miło!
Po mniej więcej dziesięciu kilometrach „leśnej” jazdy staję na zamkniętym przejeździe kolejowym. Pociągu nie widać, schodzę więc z roweru i siadam na słupku. Obok mnie zatrzymuje się samochód. To dziwne, bo do tej pory chyba nic mnie nie mijało... Zdejmuję gogle (Muszę w nich naprawdę dziwnie wyglądać - w nocy śmiesznie błyszczą się od zewnątrz.). Wyciągam termos, batona i z nieukrywanym zadowoleniem smakuję każdy kęs słodkości...I nagle dostrzegam, że z  samochodu patrzą na mnie dwie rozdziawione mordy – ojciec i może dziesięcioletni syn. Zza kierownicy zerka też kobieta...Uśmiecham się więc do nich, i macham ręką pogodnie. Oni jednak odwracają głowy. Po minucie nie wytrzymują jednak i znów zerkają...zaczepię ich i zapytam, jak daleko do Czerska – mniej więcej znam odpowiedź na to pytanie, ale lubię takie „dziwne” spotkania. Podchodzę więc do samochodu i stukam w szybę. Nic. Drugi raz stukam. Znów nic - wszyscy pasażerowie auta odwrócili głowy w drugą stronę i udają, że ich tam nie ma....I w jednej chwili zdałam sobie sprawę z paradoksu sytuacji: Stoję bezbronna w zimie w środku czarnego lasu z rowerem. Tak naprawdę powinnam właśnie umierać ze strachu, ale ja czuję się bezpiecznie. Za to ta trzyosobowa rodzina szczelnie zamknięta w swojej Toyocie zwyczajnie się mnie boi...
Strach ma wielkie oczy. Nie wiedziałam, że są one zielone, jak moje....

Ptactwo

Dzień 4

Budzi mnie potworny wrzask i stukanie w sufit mojego poddaszowego pokoiku. Gdy po 15 minutach jestem już całkowicie wybudzona, wrzask milknie...Co to było? Wyglądam przez okno. Na pięknym, odnowionym placyku nie ma żadnych ludzi – jest za to bardzo spore stado kawek.... To dzięki nim właśnie dzień na głównym placu w Czersku zwykle zaczyna się o 5.30. Bez wględu na porę roku o tej godzinie kawki (jak małe dzieci) postanawiają, że skoro one nie śpią, to i miasto spać nie musi... I zaczynają swoje poranne wrzaski!

Jedząc (dziś bardzo wczesne) śniadanie rozmawiam właśnie na temat kawek:

- Dlaczego u nas nie mogłyby zamieszkać gołębie jak w innych cywilizowanych miastach? Nawet taka pobliska Tuchola czy odległy Kraków mogą mieć zwyczajne gołębie...Przecież te kawki to „wiocha” absolutna!
”Wiocha” tymczasem masowo okupuje parapet i z przekrzywionymi głowami łapczywie patrzy się na moje śniadanko...
Tak więc miałam dziś wczesną pobudkę. I wcześniej niż zwykle ruszam w świat.. Niebieskie niebo mróz i szron budzą mnie do życia... A kawki lubię. Dzięki nim zapamiętam to miasteczko na dłużej...

Mgła

Kaszuby witają mnie dwujęzycznymi tablicami i mgłą tak gęstą, że nie bardzo widzę, dokąd jadę. Szybko zaczyna mi się też kręcić w głowie. Gdy więc dojeżdżam do smętnego miasteczka Brusy (Brucha - hiszp. wiedźma) postanawiam tu trochę odpocząć...siadam na ławeczce, tradycyjnie wyjmuję termos i serek wiejski. I podziwiam otoczenie. Szare, zamglone uliczki, szare sylwetki ludzi. Kałuże pozamarzane- znaczy mróz. Mgła się wzmaga. Patrzę na swoją czerwoną kurtkę- z mojego punktu widzenia jestem chyba jedynym kolorowym akcentem w tym ponurym miasteczku...


Na sąsiedniej ławeczce zasiada kobieta z dzieckiem. Dzieciak ma na oko ze 3 lata. Mały dostaje do ręki samochodzik i ma się bawić. On jednak staje metr ode mnie i się przygląda. Kobieta krzyczy:
- Ksawer, nie wolno patrzeć na Panią. Wróć!
Ksawer jednak nie ma ochoty wrócić. Uważnie przygląda się wyciągniętemu przeze mnie z kieszeni czerwonemu kamykowi.Uwielbiam czarować... Kamyk wędruje więc do jednej kieszeni, by za chwilę pojawić się w innej. Dzieciak roześmiany podpowiada, gdzie go schowałam.. Bawimy się w najlepsze gdy do akcji wkracza „mamuśka”
- Ksawer, mówiłam Ci żebyś nie patrzył na panią!?
Chciałam powiedzieć, że naprawdę nie ma problemu, ale nie zdążyłam - płacz Ksawera, który właśnie dostał lanie zagłuszył wszystko...
Niektórzy ludzie w tym mieście są jacyś dziwni. Pozamykani i nieufni....To pewnie przez tę mgłę....

Lodowisko

Po kolejnych 20 kilometrach we mgle w końcu wyszło słońce...Kupuję kolejny tradycyjny posiłek rowerowy (co jest w tym serku takiego magicznego? Nie mam pojęcia. Ale na nic innego nie mam ochoty) i udaję się nad jezioro. Gruba warstwa lodu błyszczy cudownie w słońcu. Potęga! Na środku tafli siedzi wędkarz. Samobójca? Przecież jest siedem stopni na plusie i świeci słońce! Słyszę potężny huk. Choć pierwszy raz w życiu słyszę ten dźwięk, to domyślam się jego pochodzenia – to pęka lód! Na szczęście nie pod „moim” wędkarzem.. Ten spokojnie siedzi jeszcze 10 minut po czym udaje się do pobliskiego domu.
Boję się lodu. W dzieciństwie oglądałam film, w którym dziecko utopiło się pod lodem. Pewnie byłam na ten film zbyt mała i pozostał mi strach....czas go poskromić!
Idę więc do domu wędkarza. Otwiera kobieta. To ona była na lodzie...


.....bo ja chcę na lód....po co? Dla przyjemności przełamania strachu (to nawet nie brzmi dobrze, ale naprawdę jest szczere...)
Kobieta mówi, ze nie ma czasu na bzdury. Pieniądze ją jednak przekonują...

- Michał, przeprowadź panią na drugą stronę jeziora, tam pod modrzewie. Ale wróćcie już ścieżką. Lód już trzeszczy... Chwilę później jak Jezus stąpam delikatnie po tafli jeziora. Nie boję się, ale mimo to ostrożnie stawiam każdy krok... Michał za to prawie biegnie - matka oderwała go od komputera, chce więc szybko załatwić sprawę i wrócić. Próbuję go spowolnić zagadując:
- A do której klasy chodzisz?
- Do pierwszej ...
Rany Boskie! Wyglądał na starszego, a jest w wieku moje małej córeczki! Matka sprzedała jego bezpieczeństwo za 10 złotych! Zawracamy!

Gorzelnia

Trafiam w końcu do sklepu, w którym nie ma nawet serka wiejskiego... Ale jest serek topiony i chleb. No dobra, jakoś to będzie...Siadam obok, na przystanku. Tymczasem pod sklep podjeżdżają dwa traktory.
- Pani nie siedzi tak na wietrze, zapraszamy do nas!
Facet znikł z kolegą w małej przybudówce przy sklepie. Nie chce mi się iść... Mam rozłożone na siodełku kanapeczki, termos otwarty...Panowie tymczasem wyraźnie robią już porządki na moją cześć. Jeden zamiata, drugi robi kulki z jakiś gazet i wywala je do kosza– no może nie „jakiś” – kątem oka dostrzegam  nagą pierś..
Ostatnie poprawki, tumany kurzu unoszące się już nie tylko w „budzie” ale i na zewnątrz..
- no to zapraszamy na oranżadę!
Już ja znam te ich „oranżady”....ale idę, świat trzeba przecież poznawać "od podszewki"...
Jakież jest  jednak moje zdziwienie, gdy  widzę  dwóch facetów pijących.... różową oranżadę!
- my tu nie pijemy alkoholu. Pracować się po nim nie chce...kiedyś w N. (pewnie tam Pani jedzie?) była gorzelnia...po tamtym spirytusie to było co innego.... Ale gorzelni już ze dwadzieścia lat nie ma, to my nic nie pijamy. No może czasami piwko przy niedzieli. Bo katolik nie pracuje w niedzielę. I nie je byle jak i na leżąco. Więc my zawsze  w połowie roboty na obiad do domu przyjeżdżamy, i zjadamy jak trzeba. Potem tu oranżadę pijemy i  spokojnie do lasu wracamy. I tak do dwudziestej....
Zawstydziłam się moim „nieróbstwem”. I trzymaną w ręku bułką z serkiem topionym...jem nie po bożemu! 

Gorzelnia w N. piękna. Ale komin prawie się wali, całość nie nadaje się już do odbudowania. Może to i lepiej...

Koń Trojański

To już setny kilometr dzisiaj. Po czterech dniach jazdy mam absolutnie dosyć. Najchętniej położyłabym się w rowie i tam została. Ale dziś mam nocleg u Moniki i Michała – wyłowili mnie z „sieci” i zaoferowali pomoc. Pędzę więc!
W tym ogólnym zmęczeniu jestem nieuważna- wjechałam w wielką dziurę, nie zjechałam ze środka szosy gdy nadjeżdżał samochód. Staram się więc w końcówce dzisiejszej drogi jak najbardziej skupić się na drodze. Powoli zapada zmierzch...i nagle kątem oka widzę gigantycznego konia....rany, ze zmęczenia mam  halucynacje.... Patrzę jednak uważnie i w dalszym ciągu widzę jego wielki obrys na tle zachodzącego słońca...to coś jest prawdziwe??? Dzwonię do Michała. Uff.... nie zwariowałam - to ktoś inny miał szaloną wyobraźnię i wybudował największego w Europie Konia Trojańskiego na małej polanie pod Lęborkiem....

Musztra

Moi cudowni, bogaci w pomysły na życie gospodarze okazali się być wojskowymi. Nie mogę w to uwierzyć patrząc na delikatną, drobną dziewczynę i uśmiechniętego ciepłego chłopaka...
Ile mogą mieć lat? Jak ustalamy przy kolacji (serku wiejski - tym razem absolutnie wymiękasz!) oni wciąż jeszcze słuchają „czwórki”. Czyli są koło trzydziestki. Ja już „awansowałam” do dwójki...przede mną jeszcze tylko „jedynka”, potem Radio Maryja,  a potem ....do nieba oczywiście!.

Dzień 5

Wstajemy jeszcze przed świtem, moi gospodarze jadą  do pracy (służba nie drużba ;)), a ja mam do pokonania ostatnich 40 km do morza...

Łzy




W drodze ostatnie zaskoczenie – zwiedzam cudowny stary wiatrak - taki prawdziwy wiatrak, jak z obrazów Van Gogha.. Jest prześliczny, bajkowy... Stoi sobie na wzgórzu i wadzi ludziom na podwórku...W oddali widzę nowoczesny, biały  wiatrak obracający się leniwie na wietrze. Ten „mój” mimo dość dobrego stanu pewnie już nigdy nie zadziała....Jak mam pozostawić to miejsce w mojej głowie na zawsze? Zjadam tu ostatni w tej drodze serek wiejski....
Godzinę później stoję zupełnie sama na plaży w Łebie i wyję... Płaczę, bo wygrałam ze sobą. Płaczę, bo odkryłam, co mnie w życiu uszczęśliwia najbardziej- moim przeznaczeniem jest droga!







7 komentarzy:

  1. Chełmno... tam jest najpiękniejszy widok na Świecie ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. No nareszcie! Dwa dni czytania, dwa dni notowania komentarzy, wreszcie dobrnęłam do końca :)

    Ad dzień 1
    Bagna na trasie do Miedniewic, znamy znamy, co roku ta droga jest coraz niżej, a one coraz wyżej, w zeszłym roku chyba jeszcze w maju było ciężko tamtędy jechać ;)
    Ad dzień 2
    „To już nie ten wiek” Taaa, taki nasz (mój i Meteora) znajomy Stahoo, w zasadzie koło 60tki, Twoją trasę zrobił w jeden dzień. Sobie pojechał z Łodzi nad morze... 400km.

    Ad3
    Zwizualizowałam sobie sytuację z toyotą i znowu nie mogę czytać dalej, bo się pokładam ze śmiechu ;)
    Aj Werrono, Werrono. Dużo się jeszcze musisz nauczyć. My, cykliści długodystansowi jesteśmy przez normalnych ludzi w samochodach traktowani co najmniej jak UFO. Jedni udają, że nas nie widzą, inni widzą, ale nie wierzą w to co widzą ;)

    Ad4.
    Jak kawki spotykałam wszędzie, w Warszawie też, tak Żyrardów kojarzy mi się z jerzykami w czerwcu i ich harcami nad naszym balkonem. Nigdzie mnie nic takiego nie spotkało. Tak, ptaki sprawiają, że zapamiętujemy miejsce. Do dziś pamiętam pewne miasteczko we Francji, gdzie nad rynkiem przy ogromnym kościele latały bociany. Ciężko je było policzyć, ale samych gniazd na dachach było kilkanaście, więc bocianów przynajmniej 20. Rok później urodziła się Kluska... ;)
    A serki... one mają tam jakiś spulchniony azot, czy coś. To na pewno to, bo od dawna też są naszym must be wyprawowym. Oprócz dżemu, żółtego sera i salami!
    „Mała polana pod Lęborkiem” – jakbyś wybierała się do Łodzi, to mogę podpowiedzieć Ci niezłą knajpkę na obrzeżach, z parkiem wokół, też z koniem trojańskim i masa innych dziwadeł, oczy z orbit wypadają, jak to się ogląda.
    Ad5
    Mają rację Ci, którzy mówią, być pisała książki. Relacje takie źle się czyta na ekranie komputera, za to super czytałoby się na kanapie, wieczorem, z ciepłą kawą i bułeczką. Mam kilka regałów książek podróżniczych i dlatego wiem, co mówię!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Moim wyprawowym numerem jeden jeśli chodzi o jedzenie jest czosnek - do wszystkiego. Do tego na kanapki ser topiony, którego nie jem nigdy w sytuacjach pozarowerowych a z dań na ciepło ryż gotowany na szyszkach na pół brejowato, pół chrupko, z sosem pieczarkowym. I z czosnkiem oczywiście :)

      Usuń
  3. Przeznaczeniem jest droga i słowa. Jedno bez drugiego nie istnieje. Pięknie się czytało. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń
  4. Masz bajecznie lekkie pióro... nawet nie spostrzegłem klienta myszkującego po sklepie - takom się zaczytał ! Serek wiejski ma smak tylko zimą :)

    OdpowiedzUsuń