środa, 22 maja 2013

Maj famili in London



maj 2013


Tanie linie lotnicze zapewniły nam możliwość wyjazdu rodziną w Świat, konkretniej na nieco przedłużony weekend do Londynu. Nie wybieraliśmy dat ani godzin - po prostu zobaczyłam promocję i kupiłam co dawali - mamy bliskich przyjaciół w Londynie, nie ma więc problemu gdzie się podziejemy..

W dzień wyjazdu szybko pakujemy coś do toreb (bagaż podręczny tylko, więc za dużo tych rzeczy na szczęście się nie zmieści. Nawet Eska rezygnuje ostatecznie z pluszaczków na rzecz majtek) i w drogę. Chłopaki latali samolotem wielokrotnie, Estera ostatni raz dwa lata temu, więc niewiele już pamięta...Przejęta ćwiczy w poczekalni na lotnisku angielskie słówka...Już w samolocie uważnie wysłuchuje wszystkich komunikatów, które muszę jej detalicznie tłumaczyć na polski. Mniej więcej w połowie drogi niewielkie turbulencje. Chłopcy bledną, Eska natomiast zaczyna spoglądać do góry. – mamo, kiedy wylecą w końcu te rurki z powietrzem, bo już się nie mogę doczekać! Pamiętaj, najpierw musisz założyć maskę sobie a dopiero potem mi!




Lotnisko Stansted niewielkie. Bez problemu odnajdujemy drogę do wyjścia. Celnik uważnie przegląda paszporty (zdjęcia mamy sprzed 5 lat - dzieci troszkę się  od tego czasu zmieniły, my pewnie też...) potem długo patrzy na całą rodzinę. Na koniec pyta: rodzinna wycieczka, tak? Potwierdzam. A to wszystko twoje dzieci? – tu po raz kolejny popatrzył na grupkę dzieciaków i wielkiego Piotra... – nie, ten duży to mój mąż! (zagotowałam się - starsza od węgla to ja jeszcze nie jestem, żeby zostać matką własnego męża!) – ach tak, nie wiedziałem... I ten głupawy uśmiech w kąciku ust...no tak, to przecież ojczyzna Monty Pytona... 
Podstawową atrakcją dla dzieci są chyba piętrowe autobusy. Im węższe ulice i dłuższa podróż tym lepiej. W sumie to dobrze. Londyn jest  pięknym, ale niezwykle rozległym miastem!
Jedziemy do oceanarium. Bosko. Wielkie rybska pływają a to pod nami, a to nad nami, a to gdzieś z boku....Mogłabym zostać tu na wieki, gdyby nie znudzona rodzinka. - Mamo, no ile możesz gapić się na te ryby? - Oj, chcę im się dobrze przyjrzeć – To nie możesz ich sobie w domu wygooglać?. No mogę.....Następne w kolejce do zwiedzania  London Eye, potem na południk „0”. (Atrakcje jak atrakcje, mamo..) Aż   wreszcie napotykamy coś interesującego dla naszych dzieci (przypomnę, że Bazio ma 180 cm i prawie 14 lat, Klemi  rok młodszy i niewiele mniejszy) - w parku w drodze na lunch (czyli kanapkę na trawie) napotykamy plac zabaw! Taki normalny- huśtawki, domki, piaskownica... – Mamo, ten Londyn jest absolutnie wspaniały i wyjątkowy!

Na ulicach cały świat - chyba wszystkie rasy ludzkie można tu spotkać. Jedni ubrani kolorowo, drudzy odjazdowo. Jedni w kurtkach zimowych i rękawiczkach, inni w samych majtkach i koszulkach. Nikogo nic nie dziwi. Chłopakom głowa na początku chodzi w tę i z powrotem, szybko jednak też przestają się dziwić. Klemon nawet zadowolony, bo nikt nie przyczepi się, że się nie uczesał, ma znów niechcący spodnie na lewą stronę, czy też nie włożył kurtki a jest przecież zimno. Tu wszystko jest normą....

Następnego dnia jedziemy „za kulturą” do National Museum. Chłopaki ruszają z ojcem w pogoni za golizną (odkrywają nawet Jezusa bez siusiaka) my z Esterą nie mamy jeszcze koncepcji zwiedzania. Ale ta przychodzi do nas sama. Wchodzimy do kolejnych sal i szukamy wśród obrazów najgłębszej wody, najdłuższej sukienki, najmniejszych piersi, czy też po prostu psa. Niektóre sale z obrazami są pełne aniołów - szukamy więc tego najbardziej „wypasionego”, czyli takiego, który „nie chodził na basen i żarł tylko słodycze”.... Takie zwiedzanie to naprawdę cudowna zabawa... popatrzeć na Rubensa czy Tuluz-Lotreca oczami dziecka i dojrzeć marznące  gołe panie czy te pokazujące niewygodne majty z koronkami (- pewnie je potem szybko zdjęły mamo!).

Kolejnego dnia British Museum ma dla nas do zaoferowania kolekcję mumii egipskich. Chłopaki pieją z zachwytu i fotografują  ze wszystkich stron każdy obiekt. Eska po obejrzeniu mumii małego chłopca upewnia się, że teraz już tak z niegrzecznymi dziećmi nie robią. Ponieważ nie robią, to od tej chwili słyszę ze sto razy „nudzi mi się, chcę wyjść”. Cóż więc było robić – wyszliśmy. Na kolejny plac zabaw...

A w końcu czas był wracać do Polski. Jeszcze tylko szczegółowe przeszukanko bagażu na lotnisku (dzieci wrzuciły do wszystkich toreb pamiątki z Londynu - „bańki-mydlanki”, czyli nie zadeklarowane płyny. W nagrodę dostaliśmy szczegółowe publiczne oględziny brudnych skarpetek i majtek. Młodzieży znów bardzo się spodobało!) I wróciliśmy do domu. U nas na wsi życie  jest dużo prostsze...piaskownica jest tuż pod domem!

Dziękujemy Ani, Mirkowi, Helence i Emilce za wspaniałą gościnę!




1 komentarz:

  1. Znając Meteora, na Waszym miejscu nawet byśmy nie dotarli do muzeum, za to znałabym wszystkie londyńskie nekropolie z podziałem na wyznaniowe i martyrologiczne ;)

    OdpowiedzUsuń