poniedziałek, 22 czerwca 2015

Spóźniona o tydzień...

Tydzień temu odbył się Maraton Podróżnika, impreza w której miałam uczestniczyć. Do przejechania "w trybie ciągłym" dystans 300 lub 500 km po górach Małopolski. Jak napisał w swojej relacji  kolega - 300 km to dystans "dla cipek". Spojrzałam szybko między nogi i wiedziałam, że to dla mnie...
Niestety  okazało się, że w ten weekend czekają na mnie inne ważne zajęcia. Obserwowałam więc tylko w necie jak moi znajomi zmagają się z górami i upałem. I było mi smutno, bo chciałam być z nimi, chciałam sprawdzić siebie. Taki dystans znam i pokonuję "na raz" bez większych problemów, ale taka sama droga  po górach jest dla mnie wielkim wyzwaniem...
Kolejny weekend miałam wolny. Wrzuciłam więc w mojego Garniera (gps) trasę Maratonu i w późny piątkowy wieczór wsiadłam w pociąg do Krakowa...
Zapytacie się po co, skoro wyścig był tydzień temu? A co za różnica? Nie ścigam się z nikim poza sobą, i tak jechałabym sama, bo tak lubię najbardziej. Pogoda za to zapowiadała się dużo lepsza...



Co spakować? Nic! A w każdym razie im mniej, tym lepiej. Bo po co tachać ciężary po wzniesieniach? Kurtka przeciwdeszczowa jest jednak obowiązkowa, bo zapowiadają burze. Jakiś plaster na obtarcia, ciepła bluza, folia ratunkowa. No i śpiwór. Bo co zrobię, jak mi się w nocy jazdy odechce? Muszę mieć wtedy możliwość snu. Nie, nie, nie - śpiwór mogę sobie brać, ale spać to ja tam nie będę - w tych górach mieszka mój jedyny naturalny wróg - niedźwiedź.

    Zaczyna się źle - pociąg jadący z Gdańska spóźnia się prawie o godzinę, nadjeżdżający wagon jest  jedną wielką balangującą wycieczką rowerową. Piją dużo, gadają głośno. Uciszanie (Boże, kiedyś mnie tak uciszały głupie starsze panie w pociągu!) daje efekt na pięć minut. Tak więc moje 4 godziny snu (które w założeniu miały być jedynymi tej i następnej nocy) szlag trafił. Wiedziałam, ze nie jest dobrze. Bez snu nie dam rady. Gdy więc przed piątą rano ląduję na dworcu w Krakowie, idę przespać się w jego zakamarkach. Przynajmniej ze dwie godzinki...Półtorej wyszło. I to od biedy, bo w sobotni poranek pełno tu hałasującego towarzystwa różnej maści. A i stali bywalcy też się uaktywnili i koniecznie chcieli ze mną konwersować..
Tak więc ruszam przed siódmą - wyśpię się gdzieś po drodze!
Kilka razy zgubiłam gdzieś szosę..
Tu zgubiłam nawet drogę. Rzeka Rawa
Najtrudniejsze dla mnie jest jechanie po śladzie. Różowa nitka w GPS-ie nie daje złudzeń- dziś nie ja, a ona rządzi. Nie mogę z niej zjechać nawet wtedy, gdy widzę ciekawy drogowskaz lub drogę. To znaczy mogę, ale to wydłuży i tak wymagającą podróż. Na szczęście dostatecznie dużo przestrzeni,  poziomek i cudownych widoków jest i na wyznaczonej drodze.
Bardzo trudna to trasa. Układał ją chyba  ktoś jeszcze bardziej złośliwy od  Garniera. Trzymał się zasady: jeśli w pobliżu jest jakiś szczyt na który wiedzie szosa, to z pewnością go zaliczysz. Różnica wzniesień do pokonania to 4 tysiące metrów. Zdaje się, że to tak, jakbym miała jednego dnia wjechać prawie na Mont Blanc!
Kryzys niedospania dopada mnie w porze obiadowej. Przejechałam pierwsze 100 km, podjechałam dzielnie pod kolejne długie i strome ( 20%!) wzniesienie, zjechałam, zatrzymałam się pod sklepem na sok pomidorowy i zaczynam "odpadać" od rzeczywistości. Kobieta pod sklepem opowiada mi właśnie swój trudny życiorys nękanej żony, a ja odpływam w sen... A w dodatku chwilę po odjechaniu spod sklepu zaczyna lać. Szybko znajduję sobie suchy urbeksik (opuszczony dom), trochę sprzątam ze szkła podłogę w kuchni, kładę folię ratunkową,wskakuję w śpiwór (ha, wiedziałam, że się przyda) i znikam na półtorej godzinki.
mój chwilowy domek
Matka Boska i Jezus wciąż wiszą tu jeszcze na ścianach i czuwają nade mną.  Stada myszy harcują, ale z boską pomocą śpię tak mocno, że dostrzegam je na moich sakwach dopiero po przebudzeniu...
Ruszam z nowymi siłami, których starcza mi na kolejne 50 kilometrów. Nie znaczy to oczywiście, że podjeżdżam pod wszystkie upiorne wzniesienia - honor rowerzystki schowałam sobie w sakwę już dawno temu.Teraz gdy gniotą mnie łydki zwyczajnie schodzę i prowadzę rower. To też przyjemne - można obejrzeć przydrożne kapliczki, można porozmawiać z przechodniami...
Pod wieczór dopada mnie głód. Nie mam ochoty na kolejną suchą bułkę, czy batona. Mam ochotę na prawdziwy obiad. A w jedynej w okolicy knajpie wesele. Wbijam się więc na nie "na sierotkę" (biedna, i bez sił, zagubiona w lesie, w lata wbita przez życie... naprawdę potrafię wzbudzić litość) i dostaję całkiem fajną wyżerkę. Ale mimo zachęty podpitego towarzystwa tańczyć mi się jakoś nie chce...Znów kryzys. Siedzę i zastanawiam się po cholerę mi to, po co dalej się mam męczyć? Tu proponują mi nocleg, ciepłe wyrko.. I ten moment walki z samą sobą nienawidzę i kocham najbardziej!
Fi-góra mnie pokonała. Zaliczyłam pierwsze
podejście. Tę górę nazwałam tak na cześć
kapliczki na szczycie....
Noc zastaje mnie gdzieś za Zawoją...Lubię jechać gdy zapada zmrok. Dostaję wtedy nowej energii. Garnier pokazuje, że już dawno za połową drogi. Tak więc zaczynam być pewna, że mimo niespiesznego tempa, jakie sobie narzuciłam, wykonam "wielką pętlę" w założone 24 godziny. No!

  
   Była 1.30 w nocy i ok 80 km do końca. Jechałam jak cyborg. Mokra od deszczu, śpiąca i zmęczona. Nogi z waty, mięśnie obolałe. Wykonana do tej pory szaleńcza trasa po górach nie dawała nadziei na choćby moment płaskiej drogi. Ale ja szczęśliwa, bo wiedziałam, ze meta blisko. I wtedy zjeżdżając z góry zasnęłam. Na ułamek sekundy pewnie, nic się nie stało. Ale przestraszyłam się. Zeszłam z roweru i postanowiłam się przespać. Moment konsternacji - mam spać tu, w tym lesie, gdzie mieszka  mój prawdziwy strach - niedźwiedź??!!
Boję się tego zwierzaka od zawsze - wszak może zabić człowieka. Kiedyś (jako młoda dziewczyna) uciekałam przed nim. Nawet go nie widziałam, ale jego ryk w lesie był tak straszny, że pędziłam kilka kilometrów zanim stanęłam...Od tamtego czasu noszę w sobie lęk - nie przespałabym się tu nawet w towarzystwie...
     Warunki w przydrożnym rowie były znakomite. Sucho i miękko. Wyjęłam śpiwór, weszłam do niego nie zdejmując nawet butów i natychmiast zasnęłam. A co z niedźwiedziem? W dupie go mam. Chudych i żylastych z pewnością nie zjada!
Obudził mnie prysznic z nieba delikatnie sączący się przez drzewa prosto na moją twarz...
Cholera jasna! Zaspałam! Już dzień!
Szybkie śniadanie (sucha buła z izotonikiem) i w drogę. Nawet ubierać się nie trzeba, bo wszystko mam na sobie. W sumie to fajnie, że mogę znów jechać w dzień...te porozrzucane po wzgórzach wioski są naprawdę malownicze...

Ponownie na dworzec w Krakowie dotarłam po 27 godzinach. Poznany tu wczoraj kloszard ucieszył się na mój widok:
- o! Wiedźma wróciła!
Nie udało się w dobę. Trudno. Następnym razem. Ale za to niedźwiedzi się już nie boję!





12 komentarzy:

  1. Super, że pojechałaś! Medal za dystans 300 km na Ciebie czeka, jeśli mnie pamięć nie myli jest w Lubinie u Wąskiego, niestety ja nie wziąłem, do Torunia byłoby bliżej. Zapraszam po odbiór w jego imieniu :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Medal? dla mnie??? Naprawdę? Za co? Hm, do Lublina 210 km ode mnie, znaczy 420 w dwie. Jest wyzwanie..:)

      Usuń
    2. Za ukończenie trasy. W cenie pakietu, za który zapłaciłaś 25 zł był ów medal, obok sezamków, batoników i teoretycznej możliwości skorzystania z wozu technicznego :P Trasę przejechałaś, jak pojedziesz do Wąskiego to pewnie Ci da bo zostały :P Tyle, że nie 210 km i nie do Lublina. Prawie 400 km, Lubin, nieopodal Legnicy :P

      Usuń
    3. 400....no to będę musiała śpiwór zabrać ;)

      Usuń
  2. "Bardzo trudna to trasa. Układał ją chyba ktoś jeszcze bardziej złośliwy od Garniera. Trzymał się zasady: jeśli w pobliżu jest jakiś szczyt na który wiedzie szosa, to z pewnością go zaliczysz"
    Oj, dało się jeszcze sporo górek dołożyć... ;)

    Niezłą masz niedźwiedzią schizę, ale po takich doświadczeniach to nic dziwnego. A tak serio, to poza Tatrami i Bieszczadami to ten strach można raczej schować głęboko.

    Olo dobrze mówi, medal się należy jak nic :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Waxmund - dzięki! Dobrze, że w swoim ogólnym roztargnieniu nie wiedziałam, że ta trasa to Twoja sprawka, bo imię Twe często i dźwięcznie padało by na podjazdach w towarzystwie różnych innych niecenzuralnych słów ;).
      Co do schizy niedźwiedziej - w zasadzie cała strefa od Bieszczad po Tatry jest dla mnie "skażona". Była - po tej nocy spędzonej w przemoczonym śpiworze w rowie (gdy było mi absolutnie wszystko jedno) naprawdę mam już to w dupie :). Teraz myślę poważnie o "wyprawie bez niczego", czyli bez namiotu, śpiwora, karimaty, kuchenki itp. Ale......tak bez kawy rano??

      Usuń
  3. Strach przed dziczyzną rozumiem, z tym że ja już odpadam na etapie nornic czy innych myszy. ;) Oj wielką rzecz zrobiłaś Werrona, to co że nie w dobę, dobrze piszesz, że człowiek ściga się tak naprawdę sam ze sobą.

    OdpowiedzUsuń
  4. Oj Wrona Ty to jesteś o ja cię. Mówisz, że po płaskim to taki dystans pokonujesz na raz rozumiem, że chodzi o te 300km. ale czy to ma być bez przerwy bez względu na czas jego pokonania czy w też w jedną dobę z opoczynkami . Ja jeszcze takiego dystansu chodzi o te 300km. to bym chyba nie dał rady zrobić nawet w dobę z odpoczynkami tak mi się wydaję przynamniej na razie ( może kiedyś ) . Wrona powiedz jaki masz śpiwór to znaczy na jaka temeperaturę komfortu bo najlpeij Ciebie pytać o te sprawy ( musze kupić śpiwór ). Wrona ja to bym się cieszył jak byś dała parę fotek więcej ( ja Ci się będzie chciało oczywiście ) Jk zwykle wszystko fajnie opisałaś po prostu umiesz to zrobić. I co by tu jeszcze jak zwykle później sobie przypomnę - dzięki pozdrawiam hej - przyjedź kiedyś do Legnicy a teraz są w Legncy motoparalotniowe mistrzostwa świata - to tyle hej

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj Ty Wieśku....już wyjaśniam.
      300 km w dobę, w trybie ciągłym. To nie znaczy, że nie schodzisz z roweru :). W "narmalnych" warunkach pokonuję taki dystans w 18 godzin. Takna spokojnie, z kawką, kanapką, obiadkiem po drodze i podziwianiem okolicy.
      Śpiwór...oj to sprawa indywidualna (zależy od tego, jak wielki zmarźluch jesteś). Ja mam dwa: jeden letni o komforcie na +7, drugi zimowy, o komforcie na +2. Ale zimowy używam na jesień, za to zimą obydwu. Dla mnie jak i pewnie wielu sakwiarzy priorytetem rzy zakupie była waga i objętość :)
      Zdjęcia...ja niespecjalnie lubię je robić. Gdy przychodzi magiczna chwila wolę ją przeżywać niż fotografować :)
      To tyle. Teraz ślęczę w pracy, ale żyję już wakacjami z rodziną. Tu o nich poczytaj: http://www.rowertour.pl/?page=artykul&id=2538. Pozdrawiam mocn

      Usuń
  5. Też uważam, że wszelkie wyścigi i maratony najfajniej pokonuje się przed, albo po właściwym terminie. PABLO

    OdpowiedzUsuń
  6. Coś w tym jest, że lepiej pokonywać wszelkie trasy w swoim tempie, bo wtedy można zobaczyć dużo, dużo więcej ;)

    OdpowiedzUsuń