W przerwie miedzy pracą, domem i wieczornym spacerem siadam
przy komputerze i szukam w głowie babskiego spojrzenia
na rowerowy świat. I sama nie wiem, czy je mam.
Mimo wieku (mam 46 lat), mam chyba męską kondycję i potrafię
zmęczyć niejednego młodszego ode mnie faceta. Mój rower nie jest
różowy i piękny, a wręcz przeciwnie – jest stary, obdrapany, ma dziurawe
siodełko, błoto na ramie i taśmę izolacyjną wokół dzwonka.
Zwykle podróżuję samotnie, w zasadzie nie mam w sobie strachu.
Gdzie jest więc ta kobieca jazda?
Mam troje dzieci, zajmującą pracę i tak jak wszyscy tylko dwudziestoczterogodzinną
dobę. I w tłumie codziennych, kobiecych obowiązków
znalazłam czas na rower. I to chyba jest cud? No właśnie – często
spotykam ludzi, którzy mówią, że gdyby tak jak ja mieli czas, to… Nie
mam w domu telewizora. I chyba właśnie ten czas, który przeciętna
Kowalska poświęca na przełączanie kanałów, ja poświęcam na codzienną
rowerową przygodę. Nie wiem więc nic o serialach, nie znam
bieżących wiadomości i modnych talk-shows. Co zyskuję w zamian?
Zwykle gdy dzieci idą spać, biorę latarkę i rowerowo zanurzam się
w mrok. Nocna jazda otwiera szerokie horyzonty mojej wyobraźni –
każdy mijany krzaczek może stać się śpiącym trollem, każdy szelest li-
ści ma zdwojoną moc – dostarczają dużo silniejszych wrażeń niż niejeden
film! Kładę się na mokrej ściółce i wpatruję się w gwiazdy. Znacie
to uczucie na pewno – doświadczenie ogromu wszechświata…
Przeżywam go prawie codziennie i ciągle mnie ta potęga zaskakuje!
Równie często wstaję przed świtem i po kilkunastokilometrowej przejażdżce
witam wstające słońce… Wiem i czuję, że to najbardziej energetyczny
moment dnia!
Od czasu do czasu, gdy czuję, że moje zwoje w głowie przegrzewają
się od nadmiaru życiowych bodźców, ruszam w drogę.
Spontanicznie i donikąd. Czasami zwyczajnie z wiatrem, czasami
ku wyimaginowanemu punktowi na mapie. W sumie nieistotne.
Zabieram namiot, karimatę, śpiwór (zimową porą dwa śpiwory),
kawę (z ukochanym kubeczkiem), kuchenkę gazową i ruszam...
Wraz z dreszczem towarzyszącym początkom podróży zapominam
o wszystkim – o domu, pracy i stresach. Teraz moim problemem
stają się deszcz, wiatr, mokre buty i prowiant na najbliższy
posiłek.
Nie wożę przewodników, oprócz podręcznego GPS-a (który pozwala
mi się w trudnych chwilach zlokalizować) nie mam żadnych
map. Dzięki temu miejsca, do których przypadkowo trafiam,
absolutnie mnie zaskakują i mogę poczuć się jak ich odkrywca!
W drodze uwielbiam poznawać ludzi. Nasze rozmowy są zwykle
szczere i pozbawione zbędnych konwenansów. I nie wiem, czy to
zasługa czystego umysłu drogi, czy otwartości, jaką mam w sobie
podczas samotnej wędrówki.
Mimo że ludzie często zapraszają mnie do siebie, zwykle nie
nocuję w ich domach. Wieczorem, gdy czuję zmęczenie, rozbijam
swój namiot gdziekolwiek w plenerze. Z dala od ludzi, blisko
przyrody i prawdziwej wolności. I cieszę się jak dziecko,
gdy w środku nocy na namiot spada śnieg lub silny wiatr smaga
nim niczym żaglem – tak właśnie dzieje się prawdziwa przygoda!
W zeszłym roku przejechałam na rowerze ponad 12 tysięcy kilometrów.
Dla mnie to tysiące kilometrów szczęścia…
tekst ukazał się w piśmie "Rowertour " 5/2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz