Staruszka siedziała sobie tuż przy linii wody i wpatrywała się w morze. Na mój widok wstała i uśmiechnęła się.
- dalej przejścia nie będzie - tam jest rzeka. Tu, tym piachem musi Pani wyjść na szosę. A w zasadzie dlaczego nie jedzie Pani ścieżką rowerową, tylko pcha rower plażą?
Uśmiechnęłam się i ja. W tej podróży wiele osób zadawało mi już to pytanie. I wiele razy odpowiadałam już na nie..
- taka zachcianka. Lubię być nad morzem i lubię mój rower. I tylko w taki sposób dało się te dwie rzeczy najskuteczniej połączyć.
Starsza pani znów się uśmiechnęła. W zasadzie nie wyglądała jeszcze na staruszkę. Była wyprostowana, dobrze zbudowana. Tylko te zmętniałe, zapadnięte oczy zdradzały jej wiek.
Stanęłam, wyjęłam czekoladę, poczęstowałam. Teraz ja zadałam kurtuazyjne pytanie:
- a Pani co tu robi?
Kobieta popatrzyła mi głęboko w oczy, potem spuściła zmieszana wzrok. Chwilę milczała. A potem znów patrząc mi w oczy powiedziała:
- sama nie wiem. Chyba czekam na śmierć...
- a chce już Pani umierać?
-nie. Ale nie mam siły żyć..
Morze. Bezgraniczne w odcieniach błękitu i szarości, groźne spienionymi falami, głębokie i szumiące. Zmuszające do refleksji nad życiem i śmiercią.
Jeszcze chwilę temu zamierzałam dojechać nad morze na
rowerze. W dobrym tempie, na raz, z szybkim biciem serca i jakiegoś rekordu życiowego. Teraz, gdy
stałam spakowana w półmroku poranka pomyślałam, że nie chce mi się podążać nad morze z
wywieszonym jęzorem, Ja chcę jeszcze dziś
rozstawić swój namiot na plaży i obudzić się szumem fal morskich! Spontanicznie udaję się więc na dworzec, wsiadam do nadjeżdżającego pociągu, potem do drugiego i
trzeciego i sześć godzin później ląduję w Szczecinie. Teraz szybkie 110 kilometrów przez piękne lasy (czaple, sarny, żubr - wszystkie te zwierzęta wychodzą mi na spotkanie i dają się podglądać!) i ląduję późnym popołudniem na świnoujskiej plaży...A! zapomniałam dodać, że ląduję na tej plaży z pieskiem, który postanowił przyłączyć się do mojego "karawnu" jakieś 15 kilometrów wcześniej. No i że był to duży rudy piesek, kudłaty, chudy, zaniedbany i w środku lasu sprawiał wrażenie, jakby chciał mnie zjeść. Tak więc nie miałam innego wyjścia, jak uniknąć pożarcia i się z nim zaprzyjaźnić. Owocem przyjaźni była jego obecność na plaży...co ja zrobię z tym kundlem w podróży? Nic nie zrobię. Przepędzę. Nie daje się przepędzić. Tak więc pędzimy sobie po plaży z Azorem w kierunku Międzyzdrojów, gdzie chciałabym przenocować. Oczywiście nie w mieście, a na plaży, która właśnie tu jest chyba najpiękniejsza w Polsce...Mam z nią zresztą masę osobistych wspomnień, które pewnie podsycają kolory tego miejsca...
Rozbijam namiot pod wysokimi klifami. Morze spokojne, łagodnie szumi, gwiazdy. Chyba mogłabym zostać tu na zawsze...
Międzyzdroje
Te wspomnienia pamiętam doskonale. Tu się zakochałam. Tu z Nim przyjeżdżałam. I po bardzo krótkim czasie tu zostałam porzucona. Dawno przestało boleć, zostały ciepłe wspomnienia- piękne oczy, dotyk dłoni, przytulanie się na zbyt małym dla dwojga kamieniu..
Kolorowe, wielkie kamienie...dużo ich tu.
Dzielę się kolacją z dzikim Azorem. Ciągle nie ufa mi do końca, ciągle nie daje się pogłaskać. Nie chcę go żywić, ale to spojrzenie i wychudzona postura nie dają mi zjeść spokojnie...
Kocham morze. Jego bezkres. I chyba tu chcę spędzić tych kilka dni wolności...Tak własnie urodził się plan, by nie schodząc z plaży podążać z moim nielekkim rowerowym majdanem na wschód...
Poranek. Azor (na szczęście) znikł. Lekko zimno, ale słonecznie. Śniadanko na kamieniu, w uszach Bach (Pasja według św. Jana) wkomponowany w szum fal. Uwielbiam ten stan. Robię kawę po czym biegam po plaży w poszukiwaniu odpowiedniej "patyczkowej" łyżeczki. Przy okazji znajduję kolorowe kamyki i kilka atrakcyjnych muszelek. Robię z nich obraz, który po chwili zostaje wciągnięty przez morze.Wszystko przemija...
Wyciągam ręcznik, mydło i idę się wykąpać w Lodowatym. Potem, ubrawszy się wygrzewam się na kamieniach. I tylko oczy niosą już gdzieś dalej, gdzie plaża zlewa się z morzem - może tam jest jeszcze piękniej?
Pomysł z jazdą po plaży nie sprawdza się kompletnie - plaża jest sucha, piach "kopny" nawet tuż przy morzu. "Przejezdne" są dziś jedynie krótkie odcinki. Tak więc muszę pchać rower i to praktycznie po wodzie. Kompletnie mokre nogi do kolan. I właśnie zdałam sobie sprawę, że tak będzie musiało być przez najbliższe dni...Bo to, że trudno, nie oznacza przecież, że zrezygnuję z moich planów. Wręcz przeciwnie - podoba mi się skala trudności zadania! (poza tym, że nie cierpię wkładać mokrych skarpetek. Muszę więc jak najrzadziej je ściągać..)
Plaże praktycznie puste. Gdzieniegdzie, bliżej miejscowości starsi ludzie z kijkami i matki z dziećmi. Mijam właśnie rodzinę z dwójką małych dzieci, uśmiecham się do nich. A tuż za plecami słyszę głośny komentarz:
-Popatrz, stara baba. że też jej się tak chce. Pewnie Niemka.
- e tam, pewnie stara panna i bez dzieci, to z nudów tak jeździ..
Obejrzałam się z jeszcze bardziej niż poprzednio promiennym uśmiechem.
- mam troje...
Klify w Wolińskim Parku Krajobrazowym są pod ochroną i muszą być zachowane w stanie naturalnym. Nie wolno ich wiec w żaden sposób zabezpieczać przed morzem. Mijam właśnie geodetów robiących rutynowe pomiary na plaży. I dowiaduję się, że w tym miejscu w ciągu dziesięciu lat morze zabiera prawie cztery metry lądu. Nie wiem, czy powinnam o tym pisać, bo to przecież 4 metry naszej Ojczyzny i patrioci zaraz ten brzeg wymurują. Ale może rozsądek zwycięży?
Jak tu pięknie! Naturalnie pozwalane na plażę drzewa, kamienie we wszystkich kolorach tęczy..gdyby istniał raj, to mógłby być do tego miejsca podobny. I równie bezludny...
Jak tu pięknie! Naturalnie pozwalane na plażę drzewa, kamienie we wszystkich kolorach tęczy..gdyby istniał raj, to mógłby być do tego miejsca podobny. I równie bezludny...
W trosce o resztę naszej Ojczyzny brzeg Bałtyku usłany jest falochronami. Co sto metrów rzędy słupków wchodzą głęboko w plażę. By je wyminąć co sto metrów muszę zanurzyć się z moim rowerem w suchym, głębokim piachu. Dziś było ich kilkadziesiąt. W kolejne dni jest podobnie...
1978
Wisełka
To chyba nasz pierwszy zapamiętany przeze mnie wyjazd wakacyjny.
Pierwszy, bo wcześniej mieszkaliśmy na wsi i wakacje po prostu robiły
się same, gdy nastawało lato. Teraz, gdy zamieszkaliśmy w Warszawie, we
trójkę z mamą i bratem przyjechaliśmy tu na Prawdziwe Wczasy.
Piękna pogoda, piękne morze, kolory, wszystko piękne. Na plaży niewiele ludzi,
ale my i tak odchodzimy dalej, bo mama opala sobie piersi i musi się
schować. Zbudowaliśmy jej piękny "grajdół" i byliśmy jej strażnikami-
gdy ktoś przechodził, biegliśmy do niej z ostrzeżeniem, a ona się osłaniała. Być
strażnikiem mamy- cudowna zabawa! Patykiem na piasku wyznaczyliśmy
strefy pilnowania, rozdzieliliśmy role. Ale po kilku dniach znudziło się
nam. I wtedy postanowiliśmy zrobić mamie kawał. Gdy przechodził kolejny
człowiek (w dodatku bardzo blisko jej kryjówki) nie poinformowaliśmy
jej- uciekliśmy na wydmy i obserwowaliśmy rozwój wypadków. On przeszedł
obok, obejrzał się nawet kilka razy. Mama nawet nie drgnęła. Nie
zauważyła? Zauważyła. Dopiero gdy odszedł odpowiednio daleko założyła
stanik i biegała wściekła po plaży..udany dowcip!
Dlaczego
umysł pamięta akurat takie drobne wycinki z dziecięcego życia? Nie wiem.
Ale to praktycznie jedyne wspomnienie tego wyjazdu....
Z plaży schodzę tylko wtedy, gdy wymusza to na mnie topografia terenu, czyli nieprzejezdne rzeczki wpadające do morza. Wychodzę, przechodzę przez najbliższy mostek i znów wracam do morza. Czasami wykorzystuję ten czas na uzupełnienie zapasów wody i jedzenia. I na ciepły posiłek, choć nie w każdej nadmorskiej miejscowości można o tej porze roku spotkać jakąś czynną knajpkę.
Kurorty poza sezonem są malownicze.Brak budek z chińskim badziewiem, brak tandety. Teraz dopiero mogę zauważyć piękne stare wille umiejscowione przy głównych alejach. Rozebrałabym jeszcze wykonane z plastiku i kartonów prowizoryczne kioski, kontenery i stodółki i byłoby naprawdę pięknie!
Wieczór jak zwykle na plaży. Namiot, małe ognisko w dziurce, na patyczku pierś z kurczaka. (z domieszką czystego morskiego piasku oczywiście). O zmroku pojawił się też lisek. Początkowo myślałam, że to pies, ale gdy podszedł naprawdę blisko zobaczyłam, że to z całą pewnością dzikie zwierzę. Zataczając coraz mniejsze półokręgi wokół mojego namiotu i obsikując teren podszedł naprawdę blisko. Zaraz, zaraz, a ja jestem zaszczepiona na wściekliznę? Nie. Won lisek! Poszedł.
Budzi mnie szum morza i smród kociej szczyny. Nie, kocia szczyna pachnie delikatniej. To.....to zatyka, i wywołuje odruch wymiotny. Szybko wygrzebuję się ze śpiwora (a konkretnie dwóch. Z racji zimna mam ze sobą dwie karimaty i dwa śpiwory) i wychodzę na plażę. Tu też cuchnie -skurwiel lisek obsikał mi w nocy namiot!! Wygrzebuję z sakwy butelkę z wodą, zaczynam płukać. Potem lecę po nową wodę do morza. W końcu wywalam rzeczy na piasek a namiot ląduje w morzu. Wielkie pranie. A potem suszenie, które opóźnia mi ruszenie w dalszą drogę. Ale czy ja się gdzieś spieszę?
Jakieś dwieście metrów od mojego noclegu dwóch facetów siedzi w wodzie po pas. Z daleka widzę ich nieruchome sylwetki. Namiot schnie, ja idę sobie zobaczyć, co ci dziwacy robią w Lodowatym.
Ryby łowią. Jeden z nich wychodzi. Niemiec. I tylko taki język zna. Niestety. Nie dogadamy się, bo ja z kolei nicht verstehen.
Ale udaje nam się ustalić, że chodzi o łowienie wielkiej ryby (no takiej z metr) lachs. No skoro wielka, metrowa i smaczna to może i warto stać. Mi wystarczą dziś tylko mokre nogi.
Wracam do mojego obozowiska. Namiot wysechł, pozostaje mi tylko zemsta na lisku (po śladach doszłam do jego norki) i znów mogę popchać sobie mój dobytek...Pierwsze odciski na dłoniach pojawiły się dzisiaj. Bąble na nogach wcześniej, ale to dlatego, ze stopy mam przez cały czas mokre i zapiaszczone...
Piękne słońce. Ciepło jak w lecie. Dużo leżę i rozmyślam o...gatunkach piachu. Bo najfajniejszy do jazdy jest ten bardzo drobny. Dobrze się ubija przy morzu. A najgorszy jest taki, w którym gołym okiem dojrzysz poszczególne cząstki. Oj, jaki to koszmar! A przejścia z jednego gatunku w drugi są z reguły gwałtowne. Na tyle gwałtowne, że zwykle się w takich miejscach wywalam. Wtedy myślę sobie, że ten cholerny piach nie trzyma się żadnych reguł.
Z moim życiem jest dokładnie tak samo.
Staruszek podchodzi do wody. Idzie z trudem podpierając się parasolką. Za nim dwoje ludzi. Ale Ci zatrzymują się wcześniej. Z daleka widzę jak stary człowiek samodzielnie podchodzi do linii wody, z trudem nachyla się, moczy dłoń i przykłada ją do ust
- nie jest słona..
Staję obok. Dziadek zatrzymał mnie właśnie gestem otwartej dłoni.
- jest słona. Próbowałam...
- za mało słona. Jak się na coś za długo czeka, to już nie smakuje jak trzeba..
Po południu znów wędkarze. Polscy wędkarze.Teraz już wiem, że panowie łapią łososie, które od listopada do maja podpływają na płyciznę w poszukiwaniu pożywienia. Są wielkie, mogą ważyć nawet do sześciu kilo! Ryba w wiadrze ma ze cztery. Ale nie mogę go sfotografować. Pewnie nielegalna.
- chce Pani? Mogę ją sprezentować, bo w domu już nikt ryb nie jada....A po co Pani tak jedzie po tym piachu zamiast jechać szosą?
- a po co Pan tak godzinami stoi w tej zimnej wodzie?
Chwila zastanowienia..
- teraz rozumiem.
Wieczór zastaje mnie pod Kołobrzegiem. Plaża pełna ludzi, wszyscy usiłują namówić mnie na drogę rowerową, ciągnącą się bezpośrednio na wydmach. Ten sam dialog uprawiany od trzech dni zaczyna mnie już nudzić. Zresztą nie chcę spać na kołobrzeskiej plaży - wolę odjechać. Tak więc po kolejnej niechcianej namowie wjeżdżam na chwilę "na ląd". A tu kobieta przy kawiarnianym stoliku zjada sobie bitą śmietanę. Zatrzymuję rower z piskiem opon, również zamawiam trzy wielkie bite śmietany z owocami i pożeram. Nie lubię słodyczy, ale czasami je uwielbiam!
Nocą zaczyna padać i zrywa się potężny wiatr. Rzuca moim namiotem i furgocze. Mam nadzieję, że nie odfrunę z nim jak na latawcu. Tymczasem obudzona zjadam sobie smaczną kanapeczkę...
Efekty nocy: namiot do połowy zakopany w piachu, rower wywalony też cały w piachu ( choć jemu po tych kilku dniach już chyba nic nie zaszkodzi). Skarpetki suszące się na ramie znikły na zawsze w piaskowej lawinie...
Deszcz nie pada, za to cudowny wiatr z zachodu pozostał. Mimo niezbyt korzystnych warunków podłoża (gruby piach) jadę sobie swobodnie z prędkością przekraczającą 20 km/godz!. Szeroka, mokra plażą, kręcę więc ósemki, bez problemu wymijam wrogie "zapałki" (falochrony). Po dobrej godzinie tak cudownej jazdy staję i zauważam, że (tradycyjnie już) zgubiłam jedną sakwę! Chowam ocalały bagaż na wydmach i ruszam z rowerem pod wiatr. Nikt mi tej sakwy nie ukradnie, bo plaża prawie pusta, ale gdzież ja ją mogłam zgubić? Już prawie godzinę z trudem przepycham się pod wiatr, gdy widzę z daleka postać z czerwoną sakwą w ręku. Uff..w sumie zaczęłam się już niepokoić - w środku portfel, aparat, śpiwory. Starszy pan oddaje mi sakwę i idziemy sobie spokojnie z wiatrem i gawędzimy.
- w krzakach zostawiłam.
- o Boże! Przyspieszmy! Przecież ukradną je Pani!
- ale kto? Przecież tu nikogo nie ma..
- jak to kto? Złodzieje!
Już wyobrażam sobie tego złodzieja, przeczesującego puste wydmy morskie w poszukiwaniu moich brudnych i mokrych sakw. Z czarną opaską na oczach i pasiastej koszuli. A potem ucieka z tymi sakwami. Koniecznie pod wiatr...
Świat jest dobry. Może czasami tego nie widać, ale gdy w to głęboko wierzę, to chyba takim się staje...
2004
Mielnik
Po długiej podróży brukowaną drogą
przez tereny wojskowe wieczorem docieramy rowerami całą rodziną na
mielnicką plażę. Pamiętam doskonale ten akurat pobyt na plaży, bo
pięcioletni Bazyli cały dzień wymiotował. Bardzo martwiłam się o niego.
Uwielbiam nasze dzikie wakacje z dziećmi, ale też wpadam w lekką
panikę, gdy coś niedobrego się z nimi dzieje. Tak zdarzyło się
podczas tej podróży dwukrotnie: pierwszy raz gdy syn obudził się rano
cały spuchnięty (uczulił się na aloes znajdujący się w filtrze
przeciwsłonecznym) i teraz, gdy ma kłopoty z żołądkiem. Nie chce jeść,
pić, położył się apatyczny w namiocie i zasnął. A ja, zamiast się
odprężyć po ciężkim dniu jazdy (ciągniemy dzieci w przyczepce i na
półrowerze) myślę tylko o tym, gdzie w tym Mielniku znajdę lekarza.
Następnego
dnia okazało się, że jadąc w przyczepce po kostce brukowej nasz syn
nabawił się (chyba na całe życie) choroby lokomocyjnej. Strach o własne dzieci zawsze ma wielkie oczy...
Wiatr cichnie, piach robi się miękki.Brnę. Pech. Bywa i tak. Ale te pięćdziesiąt kilometrów wykonanych w ciągu kilku godzin to i tak rekord!
Zmęczona jestem. Drogą, falą która znienacka zalewa mnie po szyję. Gadam do sakw, które dziś spadają bez przerwy (odgięły się zaczepy), krzyczę na pianę morską. A morze niezmiennie sobie szumi...
Podobno dziś w nocy znów ma padać i wiać jakoś bardziej. Zaszywam się więc w namiocie w jakiejś wyrwie (wygląda to jak lej po bombie) otwartej tylko od strony morza - teraz mam pewność, że wiatr nie obudzi mnie w nocy!
W nocy najpierw budzi mnie piach sypiący się gdzieś z góry prosto na oczy. Zapalam latarkę - dno namiotu pokryte jest już całkiem sporą warstwą piasku. Na zewnątrz pada wieje. I oczywiście wygina namiot na wszystkie strony i furgocze. Zakrywam twarz bluzą i spokojnie śpię do rana. Poranek nic nie zmienia - dalej pada i wieje. A warstwa piachu w namiocie powiększyła się do centymetra ( a z tym, co na mnie, we włosach i w śpiworach pewnie więcej). Otwieram namiot - piaszczysta bryza pakuje mi się do środka. Wkurzona wizją przewiania i przemoczenia zjadam śniadanie w namiocie i pakuję się pospiesznie. Nie przewidziałam, że silny wiatr może przyjść z północy, wpadać do mojej super-norki i kręcić tam piachem do woli! Powili pakuję sakwy, wychodzę, wygrzebuję z piachu namiot i składam. Przypinam sakwy do roweru i próbuję ruszyć go z miejsca. Nie da rady. Przy kolejnej próbie wiatr rzuca mną o plażę jak piłką! Chwilę później wielka fala wywala mnie wraz z rowerem prosto w głęboką wodę. Fuck! Nie lubię już morza!
1998
Ustka, Łeba
Piękny, słoneczny weekend majowy. Ja, Piotr i nasz pierwszy wspólny wyjazd rowerowy. Kupiliśmy nowe rowery (tak, tak, Rzęch jeździ ze mną do tej pory!) i pojechaliśmy nad morze. Jest cudownie! Jedziemy pięknym, soczysto-zielonym lasem, potem pchamy rowery po piachu. Wieczorem śpimy na plaży. Jestem pewna, że morze szumi o miłości!
Tak, dziś w tym samym miejscu wzburzone morze ciągle szumi o miłości. Czas wracać do domu!
P.S. Zabrałam na wyjazd najwęższe z opon, jakie posiadałam. Dlaczego? A skąd mogłam wiedzieć, że spędzę pięć dni w piachu?
Statystyki:
- w ciągu trzech i pół dnia brnąc, pchając, płacząc i czasami jadąc pokonałam brzegiem morza dystans 200 km, drogę od Świnoujścia do Jarosławca.
- łącznie w ciągu pięciu dni podróży pokonałam dystans 440 kilometrów.
- spędziłam cztery cudowne noce pod milionem gwiazd.
- zjadłam tyle, że w normalnych warunkach pożywiłoby się tym jedzeniem dwóch silnych facetów. Pożarłam między innymi 7 serków wiejskich i kupę konserw, w tym regionalny paprykarz szczeciński, który cudownie przeczyścił mi kiszki i umysł.
P.S. Zabrałam na wyjazd najwęższe z opon, jakie posiadałam. Dlaczego? A skąd mogłam wiedzieć, że spędzę pięć dni w piachu?
Statystyki:
- w ciągu trzech i pół dnia brnąc, pchając, płacząc i czasami jadąc pokonałam brzegiem morza dystans 200 km, drogę od Świnoujścia do Jarosławca.
- łącznie w ciągu pięciu dni podróży pokonałam dystans 440 kilometrów.
- spędziłam cztery cudowne noce pod milionem gwiazd.
- zjadłam tyle, że w normalnych warunkach pożywiłoby się tym jedzeniem dwóch silnych facetów. Pożarłam między innymi 7 serków wiejskich i kupę konserw, w tym regionalny paprykarz szczeciński, który cudownie przeczyścił mi kiszki i umysł.
Tak mnie kusi by zapytać, co jest w tych serkach wiejskich, że są bohaterem każdego wpisu? Dobra, nie pytam.
OdpowiedzUsuńNapisane świetnie jak zwykle, dystans i prokurowane sobie męki budzą szacunek. Coś mi mówi, że ktoś robiąc zdjęcie z cieniem nie miał nic na sobie. W kwietniu? No no... Niby na Bałtyku kry nie widać, ale pewnie miał z pół stopnia powyżej zera...
Serki wiejskie...w domu nie tykam, w podróży nie mogę się bez nich obejść. Widocznie mają jakiś idealny dla mnie zestaw mikroelementów.
UsuńCo do kąpieli - tak, kąpałam się w morzu kilka razy (jakoś trzeba się umyć od czasu do czasu). Nic strasznego- temperatura Bałtyku zdaje się być stała o wszystkich porach roku :)
Mam tak z kaszkami dla niemowląt, nienawidziłam ich jeszcze w dzieciństwie, po 30tce odkryłam, że na wyjazdach dają cudownego węglowodanowego kopa, o ile zje się taką kaszę z rana do mleka (mleka w kartonie 200-250ml to skarb) :)
UsuńRzadko jeżdżę nad morze, Twoja opowieść o piachu przypomniała mi, dlaczego wolę góry ;)
Jestem wdzięczny koledze Bartkowi, że powiedział mi o Twoim blogu w samych superlatywach - miał rację - pięknie piszesz i fajnie się ciebie czyta. Ja też ma swojego bloga o rowerach poziomych ale wolę Tojego bloga od dziś jestem Twoim czytelnikiem - pozdrawiam hej
OdpowiedzUsuńDzięki Ci za ciepłe słowa! Ludzie (mimo że przychodzą tu chyba chętnie) rzadko komentują moje pisanie - chyba się mnie trochę boją ;)
UsuńWiesz ja kiedys też jeżeli coś czytałem i nawet myślałem o skomentowaniu to też się wstrzymywałem uważając, że słowa pisane pozostają widoczne i czasem trudno wyrazić słowami to co chciałoby się przekazać a z drugiej strony czasem komentarz może zostać źle zrozumiany i również może podlegać ocenie. Obecnie jednak wystawiam chętnie komentarze jeżeli tylko czuję taka potrzebę. Ja może jestem naiwny ale jeżeli komentuję coś to chyba zawsze pozytywnie gdyż nie pamiętam abym kogokolwiek skrytykował. Mam wrażenie, że ja z wiekiem staję się lepszym i bardziej pozytywnie nastawionym człowiekiem .... ale nie osobie miałem pisać - Twój blog mi się podoba i będę go czytał w miarę swojego czasu - a tego właśnie brakuje, nieraz sam zwlekam z umieszczeniem mojego kojenego posta na moim blogu, a dzisiaj narobiłem trochę zdjęć z paralotni a to juz tak późno a jutro jadę do ojca na urodziny a później do siostry na Gminny rodzinny rajd rowerowy gdzie znowu zrobię zdjęcia itd. itp. a miałem już skończyć no to kończę i pozdrawiam i życzę udanych wycieczek rowerowych ii zapraszam do zwiedzenia LEGNICY hej
Usuń