BERECIK
Świeżo wybudowany Zalew
Soliński był jak nie z tego świata -
wielka tafla wody i wystające z niej wierzchołki obrośniętych gęstym lasem gór,
potężna betonowa tama.....Kilka razy pytaliśmy rodziców, czy to się na pewno
nie zawali....
Pierwszy raz wyprowadziliśmy się
z Warszawy. Jeszcze we czwórkę, z tatą. Jednak nawet my, małe dzieci
wiedzieliśmy, że coś jest nie tak z rodzicami- często zachowywali się jakby się
w ogóle nie znali...
Dom wczasowy w którym
mieszkaliśmy był pierwszym na całym półwyspie, a może i nad całym Zalewem. Mama
pracowała w szkole w sąsiedniej miejscowości, tata był dyrektorem ośrodka w
którym żyliśmy. A my, cztero i pięciolatek dostaliśmy nagle pełnię wolności -
musieliśmy jedynie zjawiać się o
wyznaczonych godzinach na posiłki. Boskie życie...
Grzeczne dzieci, którymi do tej pory byliśmy (chodząc za rączkę z mamą do Łazienek i karmiąc wiewiórki) zamieniły się w Robinsona Crusoe i Piętaszka...Na naszej wyspie dzikich wiewiórek nie było, były za to jeże, które dzięki nam brały udział w zawodach na jak najdłuższe „bycie kulką”. Dwa zwierzaki nieustannie trącało się patykiem, a te przerażone spędzały długie chwile w strachu zwinięte w sobie. Mi się w końcu ta zabawa nudziła i Maciek ze swoim „kolczakiem” zawsze wygrywał.
Wokół nas rozpościerała się nieopisana dzicz, kwieciste łąki, las, góry i przeogromne jezioro. W płytszych partach wody, przy brzegu, ciągle wystawały jeszcze kikuty drzew. Rozpędzaliśmy się z bratem z brzegu i wskakiwaliśmy na te drzewa. Pod nami były dwa metry wody, a my, dwa brzdące, kompletnie nie mające pojęcia o niebezpieczeństwie, obejmowaliśmy roześmiani szerokie pnie i wisieliśmy jak najdłużej ......zawsze się udawało! Wyruszaliśmy również w wielkie podróże morskie na beczce po ropie. Wielką sztuką było odpowiednie manewrowanie pojazdem, aby ten skręcił, a załoga ciągle pozostała sucha. Na szczęście beczka ta znajdowała się jedynie w wielkim wykopie przygotowanym pod budowę, a nie na jeziorze...
Grzeczne dzieci, którymi do tej pory byliśmy (chodząc za rączkę z mamą do Łazienek i karmiąc wiewiórki) zamieniły się w Robinsona Crusoe i Piętaszka...Na naszej wyspie dzikich wiewiórek nie było, były za to jeże, które dzięki nam brały udział w zawodach na jak najdłuższe „bycie kulką”. Dwa zwierzaki nieustannie trącało się patykiem, a te przerażone spędzały długie chwile w strachu zwinięte w sobie. Mi się w końcu ta zabawa nudziła i Maciek ze swoim „kolczakiem” zawsze wygrywał.
Wokół nas rozpościerała się nieopisana dzicz, kwieciste łąki, las, góry i przeogromne jezioro. W płytszych partach wody, przy brzegu, ciągle wystawały jeszcze kikuty drzew. Rozpędzaliśmy się z bratem z brzegu i wskakiwaliśmy na te drzewa. Pod nami były dwa metry wody, a my, dwa brzdące, kompletnie nie mające pojęcia o niebezpieczeństwie, obejmowaliśmy roześmiani szerokie pnie i wisieliśmy jak najdłużej ......zawsze się udawało! Wyruszaliśmy również w wielkie podróże morskie na beczce po ropie. Wielką sztuką było odpowiednie manewrowanie pojazdem, aby ten skręcił, a załoga ciągle pozostała sucha. Na szczęście beczka ta znajdowała się jedynie w wielkim wykopie przygotowanym pod budowę, a nie na jeziorze...
W zimie atrakcji było mniej-
śnieg zasypywał okolicę po pas i nie mogliśmy wyrywać się dalej niż kilka
metrów od domu. Nudy. Ale za to czekało na nas owocne życie wśród pensjonariuszy ośrodka, który zimą zamieniał
się w sanatorium. Dla kuracjuszy byliśmy słodkimi żywymi maskotkami i główną
atrakcją – karmili więc nas masowo słodyczami i rozpieszczali. Wtedy właśnie
rodzice postawili nam pierwszy i jedyny zakaz: nie wolno nic przyjmować
od ludzi. Prościej byłoby zrobić nam takie napisy na koszulkach (jak napisy
przy klatkach w zoo: „nie karmić zwierząt”), bo inaczej zakazy te nie mogły być skuteczne. Słodycze zeszły po prostu do podziemia...Rodzice jednak
rygorystycznie z nami walczyli w tej kwestii. Tata nawet zbił raz Maćka pasem!
Państwo Kruczkowie upatrzyli mnie sobie na samym początku
turnusu.. Byli bardzo starzy
(musieli mieć już
koło 50-tki) i bezdzietni. Przychodziłam do nich codziennie. Przytulali,
opowiadali bajki i karmili, oczywiście słodyczami. Wszystkie te rzeczy dało się
zamaskować przed rodzicami, dopóki Pani Kruczek nie doszła do wniosku, ze zrobi
mi czapeczkę na drutach.... Mówiłam jej, że mam czapeczkę, że super czapeczkę,
ale ta zrobiona przez nią miała być jeszcze piękniejsza... No czapeczki przed
rodzicami tak łatwo już nie ukryję! Od tej chwili chodziłam do Kruczków jak na
ścięcie. Kolorowy berecik powstawał w bardzo powolnym tempie, co tylko
potęgowało moje cierpienia.... Codzienne przymiarki, dobieranie kolorów
włóczek. Koszmar. Zaczęłam omijać ich pokój. Niestety, zawsze mnie odnajdowali
i zaciągali na przymiarki. Z perspektywy dziecka trwało to wieki. Gdy cholerny moher był już gotowy, pani Kruczek zaproponowała mi
jeszcze pompon. Dobra, dawaj pompon, o kilka dni odroczy to moje ścięcie
głowy....Niestety obleśna, różowa kula już po dwóch dniach była przyczepiona do
czapki, i w końcu dzień sądny
przyszedł... To był przedostatni
dzień turnusu (w porządku, jeden dzień czapę przechowam gdzieś, a potem wyrzucę w zaspę i będzie po
kłopocie) Starsi Państwo byli zachwyceni. - czapeczka szyta jak na miarę! (no
pewnie, jak miałam milion przymiarek to jak może być inaczej?!) Okręcali mnie w
kółko jak manekina a na koniec kazali iść pokazać się tacie....Wpadłam do swojego pokoju jak burza i ukryłam berecik w
wersalce. Nie pomyślałam, że leżąc koło pościeli zapewni mi wyrok jeszcze tego
samego dnia.... Samej kary już nie pamiętam. Była pewnie kompletnie
niewspółmierna do mąk jakie przeżywałam wcześniej. I w zasadzie chyba nieistotna w całej tej historii: Słodyczy, robienia na drutach i różowego
koloru nienawidzę do dziś.
W Polańczyku tata poznał pannę Krysię i odszedł w siną dal. A
w zasadzie to my usunęliśmy się mu z drogi zaszywając się w małych
bieszczadzkich wioseczkach z dala od cywilizacji i ludzi.
Rozumiem, że ciasta nie zaliczasz do kategorii "słodycze"? ;-)
OdpowiedzUsuńJeśli chodzi o dziecięce zabawy, to ja dla odmiany bawiłem się w wielkiej dziurze w ziemi, która później stał się Zalewem Żyrardowskim... a jeszcze wcześniej była tam piękna trawiasta dolina krętej Pisi, ech.
A pod domem miałem garbarnię, przechodziło się przez płot i tam na przykład były dwa takie nieużywane, betonowe silosy. Do jednego można było wejść przez dziurę (dno było jednak kompletnie zalane). Drugi był nieuszkodzony, ale po drabince można było wejść na szczyt... to był taki test odwagi. To był mój pierwszy urbex, ten teren to były chyba pozostałości po mokrej obróbce, której potem tutaj zaprzestano i sprowadzali wstępnie obrobione skóry.
Co jest z tym zabranianiem słodyczy dzieciom to ja nie wiem, potem one dorastają, rzucają się na każde ciasto jak głupie, w końcu mają swoje dzieci i tym znów zabraniają... ja wiem, zęby itd. ale w efekcie kończy się zawsze tak samo, swoją normę cukru człowiek wyrabia w ukryciu ;)
OdpowiedzUsuń