Smutna to dla mnie jesień – Bazylowi ukradli rower. Nim się zestarzał
(oczywiście rower, nie syn), nim nabrał patyny, obrósł legendą i
wspomnieniami z podróży. Był piękny, świeży, błyszczący. Ktoś go więc
zapragnął tak bardzo, że nawet stalowa zapinka nie mogła mu
przeszkodzić.
Każdy, kto poznał mnie i mój rower, wie, że nie bez przyczyny już
wiele lat temu nazwałam mojego dwukołowca Rzęchem. Jego rama nosi na
sobie ślady dziesiątków, może nawet setek uderzeń i upadków, siodełko
jest rozdarte, a kierownica lepi się od czarnej taśmy izolacyjnej
(zwykle mocuję nią dzwonek, bo ten ma wieczne luzy). W pojemniku na
bidon wożę obdrapany termos, a na związanym drutem bagażniku wiszą
zabłocone sakwy.
Taki stan roweru to nie jest moje zaniedbanie (choć niewątpliwie
mam mniej roboty) – brud to kamuflaż zapewniający mi bezpieczeństwo na
drodze. Pewne detale rowerowe są jednak zawsze w porządku – łańcuch mam
za każdym razem sprawny i naoliwiony, podobnie przerzutki i pedały.
Zwykle nie przypinam roweru (często w ogóle nie mam ze sobą zapięcia).
Wyjątek stanowią duże miasta. Te jednak nie są moją podróżniczą pasją,
więc rzadko do nich trafiam. Nie chcę zabezpieczać roweru, bo chcę ufać
ludziom. Chcę wierzyć w to, że są dobrzy. Daję im szansę, bym takimi
mogła ich postrzegać. Jak bowiem mogłabym zaszyć się sama na noc w
ciemnym lesie z myślą, że oto zaraz przyjdzie tu złodziej? A skąd
wiadomo, że to będzie złodziej, a nie inny złoczyńca? Świat moich
samotnych podróży musi więc być dobrym światem.
Wszyscy się dziwią i kiwają głowami z niedowierzaniem – jak to
możliwe, że czuję się bezpieczna… No właśnie – jak? Mój rower wygląda
jak wóz Drzymały, a ja już po dniu tułaczki pasuję do niego jak ulał.
Nogi w bagiennym błocie, brudna twarz i dłonie, przepocone ubranie nosi
na sobie ślady plenerowych posiłków. Wyglądam jak bezdomny tułacz, a
dziwaków to nawet złodziej nie rusza.
Oczywiście i ja miewam złe historie... Kiedyś pod moją nieobecność
panowie próbowali wynieść zawartość moich sakw. Na szczęście w porę się
zjawiłam, a przeprowadzone negocjacje okazały się być skuteczne. Często
(szczególnie wieczorami) słyszę za sobą okrzyki i komentarze grupek
młodzieży. Czasami zaczepiają, zachodzą drogę. Ale ja się takich
historii zwyczajnie nie boję – to niegroźne szczeniackie wybryki.
Świat moich podróży jest naprawdę dobry. Ot, choćby ostatnia moja
jesienna podróż… Gdy o rześkim poranku wyszłam rano z namiotu, czekała
już na mnie gorąca kawa. Przywiózł mi ją w termosie przypadkowo poznany
człowiek.
Ukradli mojemu synowi rower... Musieli to być ludzie z innego świata!
tekst ukazał się w piśmie "Rowertour" 11/2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz