wtorek, 24 czerwca 2014

Maraton

Noc Świętojańska. Mój wianek spłynął z prądem pewnie ze dwadzieścia pięć lat temu i nie mam już co puszczać. Czekają mnie więc same nudy. Trzeba wymyślić inne zajęcie, wykorzystujące potencjał najdłuższego dnia w roku...




Rzadko mi się zdarza zazdrościć - mam udane i  ciekawe życie, a do tego w zasadzie nie uznaję wartości świata materialnego. Ale ostatnio pozazdrościłam - odkryłam własnie zakończony Maraton Podróżnika ( tak, tak, KR- to Twoja wina ;)). I mimo że nie mam w sobie woli ścigania się,  to zapragnęłam udowodnić samej sobie, że też potrafię jechać daleko i sprawnie...
Dystans 300 km, czas 24 godziny. Uwielbiam jeździć sama, ale  obecność drugiego człowieka jest mi chyba w pokonywaniu długich dystansów niezbędna. Bez towarzystwa  pewnie w końcu zaległabym w jakimś rowie stwierdzając, że takie długie, monotonne trasy są głupie...
Kolega, który miał ze mną jechać przed samym wyjazdem stwierdził, że zapomniał spakować  kondycji i nie jedzie Ale na szczęście w ostatniej chwili na "fejsie" zjawił się Paweł...

Przed nami wojna, a przynajmniej bitwa. I nie chodzi tylko o kilometry do pokonania - z daleka słyszymy wybuchy bomb. Jesteśmy akurat w mojej ulubionej "krainie jabłek" (czyli grójecko-  tarczyńskim okręgu chemicznej uprawy owoców).  Jedziemy zadziwieni  -wielkie polowanie w środku dnia? Wszystko wyjaśnia się  gdy w niewielkim sadzie czereśniowym spotykamy człowieka wydającego  dźwięki na  "stadionowej" trąbie - sezon owocowy się zaczął, wybuchy mają odstraszać szpaki. Ale ptaki powoli uodparniają się na rytmiczne wybuchy z maszyn gazowych, więc pozostaje "ręczne"  pierdzenie na trąbie. Od świtu po zmierzch, przez dwa tygodnie. W obronie kilku drzew z czereśniami...zdechłabym z nudów po pierwszym dniu. I ogłuchła. To już wolę "pedałować bez sensu".

Pierwsze sto kilometrów płynie bajecznie. Lekki wiatr w plecy sprzyja. Druga "setka"  już nieco wolniejsza, z przerwami. Po drodze wcinamy jagody i  truskawki na polach. No i jest też trochę potu na plecach Pawła. Dojeżdżamy do Kazimierza, tu zjadamy obiad ( Paweł za wszelką cenę chce mnie wysłać gdzieś na spacer, żeby samemu sobie pospać - nie daję się podpuścić) Przepływamy promem na drugą stronę Wisły i zaczynamy trzecią, powrotną setkę...
W końcu zaczyna się i  moja walka. Nie z czasem, bo tego mamy pod dostatkiem  ale z sennością i ogólnym zmęczeniem. Kawa po drodze ratuje sytuację. No i widoki - Garnier jak zwykle wiedzie nas cudownymi, małymi szosami (dobrze, że nie wzięłam "szosówki" - tyłek odpadłby mi chyba po godzinie jazdy), możemy więc po drodze oglądać dorastające bociany i zwiedzać moje ulubione młyny.

Kryzys? Do końca się trzymałam. Ale gdy już po zmierzchu,  gdzieś  w podradomskim  lesie   stuknęło "trzysta" i zaczął padać deszcz to poczułam, że nie chcę już dalej jechać. "Wóz techniczny" (czyli dzielny małżonek)  umówiony był dopiero za dwie godziny. Na szczęście Paweł ożywił się naszą "wygraną" z czasem (18 godzin od startu)   i teraz on przewodził. Jechaliśmy prawie w ciszy (ci co mnie znają mogą sobie wyobrazić, w jakim musiałam być  stanie, skoro zamilkłam) a Garnier złośliwie kierował nas w błotniste, polne drogi...tak wśród moich (na szczęście rzadkich)  jęków i kwęków pokonaliśmy jeszcze 20 kilometrów..

Niedzielne przedpołudnie. Po dwóch niedospanych nocach ( pierwsza z powodu wyjazdu o 5 rano, druga z powodu powrotu o 2 w nocy) czuję się zmęczona.  Jednak moja głowa już analizuje przebieg wycieczki i wiem, że mogłabym więcej...
Dzwonię do Pawła.
 - cześć, to kiedy robimy 400 ?
- obudziłaś mnie. Daj odpocząć proszę...
- za miesiąc?
- dobra, ale daj się najpierw wyspać!

PS. Zapomniałam napisać, że podczas jednego z postojów Paweł zakochał się w sprzedawczyni. To było w Pionkach. Serce nie sługa - musieliśmy również wracać przez to miasteczko. Niestety - cukiernia była już zamknięta i miłość musiała się rozwiać :)

3 komentarze:

  1. Czyli szykujesz się na Imagis Tour, jakkolwiek on się teraz nazywa ;-) znaczy trasę Świnoujście -Bieszczady. A relację z Maratonu Podróżnika widziałem, bo paru znajomych tam było.

    Fakt, w tym roku jeszcze więcej odstraszaczy hukowych, że aż weekend wcześniej początkowo zastanawiałem się czy nie trafiłem na jakąś Sobótkę taka była kanonada(z wiejskich zwyczajów znam tylko ogniska z opon, ale może i z petard walą...). Ale nie, tylko bardziej odstraszali. I też się zastanawiałem kiedy będą musieli z nich zrezygnować bo ptaki się przyzwyczają ;-)

    OdpowiedzUsuń
  2. No pięknie - taki dystans samotnie lub we dwoje to naprawdę wyczyn. W grupie jeździ się łatwiej, ot, choćby dlatego, że można się tam przez dłuższy czas spokojnie wieźć na kole. Gratuluję.

    Ty tak serio? Jam to sprawił? :D
    W przyszłym roku MP mam nadzieję, że się również odbędzie. W innym miejscu (może u mnie będzie baza) ale liczę, że będzie równie fajnie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W przyszłym roku już nie przegapię maratonu. To fajna zabawa. Tym bardziej że nie trzeba się ścigać. A kondycyjnie "dorosnę" do dłuższego dystansu :)

      Usuń