wtorek, 16 kwietnia 2013

Kran




1984

KRAN



Wakacje. Mama wysłała mnie w podróż do Jaślisk, małego miasteczka w Bieszczadach po baterię wannową. To od nas jakieś 60- 70 km, ale trzeba się przesiadać w Sanoku. Dlaczego akurat tam mam jechać? Jest kryzys. Nic nie ma w sklepach. A ktoś doniósł, że akurat w tej mieścinie krany leżą w sklepie. Nie ma na nie chętnych, bo nikt we wsi nie ma bieżącej wody..



Jadę więc. Pogoda taka sobie. Chmury wiszą, chłodno, ale to przecież bez znaczenia. Jadę tylko w tę i z powrotem. Wysiadam z autobusu w Jaśliskach. Zaczyna padać. Idę do sklepu, kupuję kran. Wracam na przystanek. Sprawdzam rozkład. Nie mam już żadnego autobusu powrotnego! Siadam na przystanku. Wyć mi się chce z rozpaczy! Znów się władowałam w tarapaty…Nie mam żadnych pieniędzy na jedzenie czy spanie, poza tymi na bilet! Ich ruszyć nie mogę, bo wcześniej czy później do domu jakoś dojechać muszę. Cóż mi pozostaje? Jestem zbyt  nieśmiała, żeby wejść do obcych ludzi i prosić o pomoc... Może prześpię się na przystanku? Ten pomysł szybko wybijają mi z głowy menele, którzy właśnie tu chowają się przed deszczem. Jest jednak jakieś wyjście: droga do Komańczy, a tam już są pociągi do Sanoka…To ponad 25 km, ale z pewnością coś przecież będzie jechało tą drogą, zabiorę się. Pada deszcz, jestem głodna. Trudno. Jestem dzielna! W drogę…. Jak na złość nic nie jedzie. Idę więc naprzód. Jedyne co miłe w otoczeniu to zapach mokrej szosy, który od zawsze uwielbiam. Ale małe to pocieszne. Jestem przemoczona do suchej nitki, w brzuchu burczy. Ale mam jeszcze siłę iść…W końcu zatrzymuje się jakiś facet syrenką. Jedzie 2 km dalej. Zawsze to coś…Jest podchmielony. Proponuje mi udział w imprezie…Wysiadam gdy tylko się zatrzymuje i uciekam…i dalej idę sobie drogą. Robi się ciemno. W strugach deszczu wchodzę w ciemny las…straszny las! Woda kapie z drzew, wszystko szumi. Każdy krzak wydaje mi się być niedźwiedziem, które naturalnie są w tej okolicy…umieram ze strachu, idę tyłem, żeby mnie nikt nie zaskoczył. W końcu nie wytrzymuję. Kulę się w kłębek w mroku lasu na poboczu drogi i wyję. Najpierw cicho, potem ryczę głośno, na koniec  wrzeszczę wołając o pomoc…jestem jednak w środku lasu i nikt prócz żbików i saren mnie nie słyszy… Woda kapie mi po nosie, wcieka w usta, zachłystuję się. I nie wiem już, czy to łzy, czy deszcz. Wtulam się w cholerny zimny kran z prysznicem szukając w nim wsparcia....Aż nagle widzę światła samochodu ! Zdesperowana wychodzę na środek drogi i go zatrzymuję. Wita mnie ten sam facet, który podwiózł mnie kawałeczek kilka kilometrów wcześniej. Zalany w trupa. Chwila zastanowienia, spojrzenie na ciemne pobocze drogi…wchodzę w to, cokolwiek mnie czeka! Facet oczywiście jest chętny żeby mnie powieźć. Specjalnie po to jechał. Ale najpierw chciałby się ze mną zabawić.... Namawiam go, żeby przynajmniej nie w tym strasznym lesie… Rusza. Koleś kompletnie nie panuje nad samochodem. Ja trzymam więc kierownicę, on w tym czasie obmacuje mnie po nogach. Niech będzie, byle naciskał pedał gazu..Wyjechał z lasu i stanął. Tu niestety awantura. Wysiadam. Nie dam się przecież dłużej obmacywać pijakowi ! Nie odjeżdża, jedzie dalej w moim tempie. Obiecuje, że nie będzie już, żebym wsiadła…wsiadam. Jedyny pożytek z tego faktu jest taki, że nie pada na głowę. Bo on już nie jedzie. I nie zamierza. I tu wpadam na pomysł. Nieco ryzykowny, ale może się uda. Obiecuję mu rozkosz cielesną, ale dopiero w Komańczy. Tam znam jeden opuszczony domek…Chwyta tę historię! Jedziemy!!! (ja oczywiście kieruję, on ma ręce na moich udach. Usiłuje je wcisnąć w krocze, wtedy protestuję – dostanie przecież wszystko, ale w swoim czasie!) Ta podróż trwa wieki! Jedziemy może 10- 15 km/h, ale tak przynajmniej jest bezpiecznie z pijanym kierowcą Po drodze wysłuchuję pijackich wulgaryzmów, o mających nastąpić miłosnych uniesieniach w domku. Obrzydlistwo! Napis Komańcza. Mijamy stację. Każę mu się zatrzymać- muszę na siusiu. Wyskakuję, biegnę na peron. Widzę pociąg. Nieważne dokąd.  Wskakuję, pociąg rusza. I znów jestem ocalona!
Tej nocy przeżywam jeszcze drugą przygodę – Pan kierowca autobusu, w którym jestem sama zatrzymuje go na szczycie góry. Pyta, czy się pobawimy. Opowiadam, że nie mogę, bo mama- nauczycielka  w najbliższej wsi czeka już na mnie w domu. Kojarzy ją! Rusza natychmiast przerażony, odwozi pod sam dom…

-Co tak późno? Myślałam, że się gdzieś zgubiłaś – słyszę obojętny głos mamy...
Dobrze robię, że wciąż nie dorastam. Wszyscy dorośli są stuknięci!

4 komentarze:

  1. Ale Jaśliska to już Beskid Niski, a nie Bieszczady. To tak jakbyś jechała zagramanicę...

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiem, wiem. Ale ludziska nie znają Beskidu Niskiego. A Bieszczady każdy wie gdzie są :)A i zasiek granicznych nie ma :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dlatego jest okazja się dowiedzieć :-) A poza tym, podróż robi się od razu większa, bo nie tylko do pobliskiego miasteczka (choć obecnie bez praw miejskich), ale z Bieszczadów, aż w Beskid Niski!

    OdpowiedzUsuń
  4. Mieszkałam wtedy w Tyrawie Wołoskiej- to też nie Bieszczady....podróż z nikąd do nikąd :)). Tylko powrót przez Bieszczady :))

    OdpowiedzUsuń