Estera - 7 lat. Dzielna, uparta kobieta. Postanawia odbyć tę podróż w sukience. A że pozwalam jej zabrać na wyprawę tylko jedną (i to po negocjacjach), to ma ją na sobie od pierwszego do ostatniego dnia. Z wyjątkiem nocy oczywiście, gdyż zimno nakazuje wtedy włożyć na siebie wszystkie pozostałe rzeczy.
Klemens - 14 lat. Ma doskonałą formę. Na szczytach zawsze jest pierwszy. Urodzony "góral". Nawet gdy wiezie moje ciężkie sakwy jest mistrzem! Klemi ma doskonałe, bystre poczucie humoru. Jego komentarze kwitujące naszą wędrówkę i dokonania bawią nas do łez.
Bazyli - 15 lat. Śmiało mogę powiedzieć, że zasłużył na miano lidera. Zawsze tam, gdzie go potrzebujemy- najczęściej przy tym, co jedzie najwolniej. Wspiera, pomaga wieźć ciężary, dodaje otuchy.
Piotr - mój mąż. Czuwa nad zdrowym rozsądkiem całej grupy - to on w trudnych chwilach daje nam absolutne poczucie bezpieczeństwa. Niezastąpiony człowiek w kontaktach międzynarodowych - w każdym obcym kraju potrafi porozumieć się językiem....aniołów, czyli przy pomocy uśmiechu i gestów.
Nazywamy Piotra "wozem technicznym", bo wozi w przyczepce nasze zaplecze - kuchenkę, gary i całe jedzenie. Zważywszy, że jedziemy z dwoma wiecznie głodnymi nastolatkami (a sklepy mijamy jedynie czasami) jest tego sporo..
Ja- mnie znacie doskonale - spontaniczna, niezorganizowana, ale za to z wyobraźnią i odwagą. Jako że z całej gromady mam najlepszą kondycję, a chciałabym się zmęczyć, obciążam się bagażami swoimi i Estery oraz półrowerkiem z córką. Ciężko...bardzo ciężko. Jest co (i kogo) ciągnąć pod górę.
Zaczyna się niefartownie - LOT informuje nas, że w ramach naszych biletów i wykupionego 23-kilowego bagażu dla każdej osoby nie możemy zabrać rowerów i sakw, a jedynie walizki (po jednej sztuce na łebka) Dlaczego? Bo to taka taryfa. Nie pomagają prośby, skomlenia. Dostaję ostateczną odpowiedź, że muszą równo traktować klientów i nie popuszczą (?). A rowery i tak się do samolotu z nami nie zmieszczą. Sprawdziłam typ samolotu - takim samym przewoziliśmy kilka lat temu 5 rowerów. Są na to specjalnie przeznaczone miejsca. Ale widocznie w taniej taryfie luk bagażowy się kurczy.
Cóż, ponieważ podróż bez rowerów nie wchodzi w ogóle w grę, siadamy sobie z rodziną na smutną wojenną naradę. Ta wkrótce zmienia się w wesołą podróż palcem po mapie. Najpierw szukamy bliższych miejsc na wakacje, ale powoli zakreślamy coraz większe łuki. Po godzinie wiemy, że rowery jakoś upchamy do samochodu. I że jednak Serbia.
Od wielu lat mamy zwyczaj rowerowych podróży nad morze. Kilkakrotnie, z różnych punktów zdobywaliśmy Bałtyk i Morze Czarne. Teraz planujemy, że jadąc przez Serbię i Czarnogórę zdobędziemy Adriatyk.
Jak to przed urlopem bywa, pracujemy z Piotrem do ostatniej chwili. Pakujemy się do późna w nocy (nie jest łatwo skompaktować 4 i pół roweru, przyczepkę, 12 sakw i 2 namioty do jednego samochodu, zostawiając miejsce dla pięciu pasażerów. To duży sukces Piotra, że się udało) i ruszamy. W drodze okazuje się, że jedziemy bez mapy (jest gdzieś mój gps, ale chwilowo znikł gdzieś w szczelnie upchanych bagażach), i przewodnika. To nawet lepiej - odkryjemy nowe rejony Europy całkowicie samodzielnie!
Na razie mamy jednak problem z wybraniem odpowiedniej drogi do Serbii. Robiąc sobie pospiesznie powtórkę z lekcji geografii ustalamy, że musimy przejechać przez Węgry, a to gdzieś na południe. Potem noc w kolejce na granicy węgiersko-serbskiej i w końcu umęczeni lądujemy w Serbii. Dokąd dojechać samochodem? Do pierwszych większych gór, czyli gdzieś na południe. Tu, w przypadkowo wybranym miasteczku (Pożega) porzucamy nasz samochód. I ruszamy.
Odpoczynek. Pierwsza kawa, a w zasadzie kafa. W każdej "dziurze", nawet tej bez sklepu kafara, czyli kawiarnia musi być. Pani pyta grzecznie, czy chcę kawę słodzoną. Owszem słodzę. Dostaję więc słodki ulep - posłodzono za mnie. Czuję się tak, jakby mi ktoś tę kawę palcem wymieszał. Ale muszę do tego przywyknąć, chyba że polubiłabym kawę gorzką. A to niemożliwe.
Droga w prawo czy w lewo? Dzięki Bogu za komuny uczyliśmy się w szkole rosyjskiego - tu wszystkie napisy przy drogach są pisane cyrylicą. I tylko przy dużych drogach mają obok swój
łaciński odpowiednik. A my na dużych drogach nie bywamy. Tak więc nasze dzieci mają okazję dowiedzieć się od rodziców, że dwa kółka i kreseczka to nie wulgaryzm, a "f". A domek z krzyżem o to "ć".
Pierwsza wspinaczka. Serpentyny ciągną się przez 14 kilometrów. Takie długie podjazdy to dla nas nowość, do której musimy przywyknąć. Odkrywają się pierwsze, piękne przestrzenie. Potem, zjazd prawie do zera i ponowny podjazd. Tyle, że już bez asfaltu.
Klemi przewodzi naszemu stadu. Jest na tyle sprawny, że zdąża jeszcze po drodze wskakiwać sobie w krzaki na przekąskę - jeżyny, maliny i poziomki rosną przy samej drodze.
Tymczasem "bieszczadzkie" krajobrazy wraz z nabieraną wysokością dostają nieco skalnych uroków. Wielkie skały sterczą z ziemi niczym nasza Maczuga Herkulesa. Te skały bywają błogosławieństwem rowerzysty - to z nich tryskają lodowate źródła. W trzydziestopięciostopniowym upale są niezastąpione! Moczymy w nich nogi i głowy.
Tłuczone skały - trzeba się przyzwyczaić do takiego podłoża - ręce bolą przy dłuższej jeździe.
Od pierwszych chwil jazdy czuję się tu jak w sentymentalnej podróży ku dzieciństwu - stogi siana, snopki zbóż i rolnik z kosą na polu - to widoki, które odeszły w Polsce w przeszłość. Tu są dalej powszechne. I te nieoznakowane prodawnice, czyli sklepy, w których kupić możesz jedynie widły, pasztet, oranżadę i słodycze. Bo wszystko inne ludzie wytwarzają sobie sami, w domach. Nie dziwi nas to zresztą patrząc na położenie domów - wsie to czerwone dachy luźno rozsiane od dolin po szczyty. Trudno sobie wyobrazić, jak ci z góry mogliby codziennie schodzić w dolinę kupić kawałek chleba...Chleb (a raczej hleb) - za to Serbów kocham. Mają podobną do naszej kulturę żywienia, w której podstawą jest właśnie chleb. Cudowny, pyszny, pieczony we własnych, domowych piecach. Ale ten z piekarni (pekary), też bywa pyszny!
Pierwszy postój na obiad to opuszczona wieś. Zdezelowany sklep, poczta, stacja benzynowa, kilka domów. Pusto. W jednym tylko domu jest życie. Ale nie pytamy dlaczego tu pusto- można się domyślić - wojna odeszła stąd naprawdę niedawno...
Do robienia zupki chińskiej wybieramy stację benzynową. Tankujemy żołądki do pełna i w drogę.
Wieczór zastaje nas na ostrym podjeździe w magicznym lesie. Magicznym, bo z powykręcanymi korzeniami i gałęziami. Brakuje tu tylko troli. W dole rwąca górska rzeka, na górze......no właśnie, ktoś w tej dziczy, na nieuczęszczanej przez nikogo drodze zainstalował ławkę, stół i drewniany daszek. Zjadamy więc kolację w luksusie siedzenia przy stole i rozbijamy obok namioty.
Patrzymy na mapę - tu, na płaskiej kartce wygląda, że zrobiliśmy ze dwadzieścia kilometrów. W rzeczywistości wijąc się po serpentynach prawie siedemdziesiąt. Dobrze, że nie mamy żadnych planów, celów i ambicji, poza tym, że ma być przygoda. No i mamy dotrzeć nad morze. To chyba wykonalne. Chyba....
Noc.
To moja wina... Sądząc że jedziemy w "ciepłe południe" kazałam rodzinie spakować najcieńsze śpiwory. Nawet zastanawiałam się, czy jest sens zabierać śpiwór - przecież ludzie jeżdżący w te rejony mówią, że w hotelach dostają tylko prześcieradła...Tyle że oni siedzą nad morzem. A my jesteśmy co najmniej 1200 metrów powyżej. W dzień jest upalnie, ale noce...Zanim jednak nastaje całkowita ciemność schodzimy sobie w dół i wszyscy kąpiemy się w lodowatej rzece. Cudowne, orzeźwiające. Chłopcy nawet robią w wodzie pompki. Brrrr!
Budzimy się w nocy po kilka razy i wkładamy po kolei wszystko co mamy.Łącznie z kurtkami przeciwdeszczowymi. Jakiś koszmar! Zimno atakuje nas ze wszystkich stron. Wytrzymujemy jednak wszyscy dzielnie do rana. Dzieci to nawet śpią pochrapując Dzielne!
Rano budzi nas warkot silnika. Samochód zatrzymuje się koło nas.To wesoły Milan, który wraz ze swoją kilkuletnią córką przemierza kraj terenówką z namiotem na dachu. Takimi drogami jak ta. Pokazuje nam na mapie kilka urokliwych miejsc wartych odwiedzenia (w tym mało uczęszczane przejście graniczne niezaznaczone na mapie) i odjeżdża. A my budzimy się do życia kawą.
Przy dłuższych podjazdach Estera zwyczajnie zaczyna się nudzić. Śpiewa więc, komentuje, wymyśla bajki. I zadaje milion pytań. Najczęściej na ostrym podjeździe, gdy zlana potem i zmęczona zapominam, jak się nazywam. Dziś interesują ją znaki drogowe. Na przykład ten, przed dziwnym mostem idącym nieco w dół, z napisem 10 ton..
- mamo, ile to 10 ton?
Sapię, zipię , ale łapię szybko oddech na krótką wypowiedź.
- to dziesięć tysięcy kilogramów.
- to się pod nami nie zawali?
- nie
- a ile waży tata?
- 90 kg
Chwila milczenia.
- to trzeba by tak ze 110 tatów żeby most się zawalił. Zamkniemy tatę w klatce (żeby wiedzieć który to ten prawdziwy) i sklonujemy. I postawimy na moście żeby to sprawdzić. A potem tych nieprawdziwych zrzucimy ze skały (tej którą wczoraj widzieliśmy) bo będą nam już niepotrzebni.
Hm, zrzucanie ludzi ze skały...Trzeba zadziałać wychowawczo.
- szkoda tych "tatów". To może rozdamy ich dzieciom z domu dziecka, co nie mają rodziców?
- nigdy! To przecież MÓJ tatuś!
Upał. Tak potworny, że nie wyrabiamy. A serpentyny jak na złość nie chcą iść lasem. Zatrzymujemy się więc co chwila, pijemy wodę, wlewamy ją do kasków. Zmęczeni i głodni. Zaczynamy na siebie warczeć. W pierwszym napotkanym cieniu- na zakręcie drogi, przy skale zatrzymujemy się robimy obiad (szef kuchni poleca piure ziemniaczane z groszkiem). Estera urządza histerię, że świństw jeść nie będzie. Jej sprawa. Zjadamy my. Mała do końca dnia ma z tego powodu zły humor. Ale więcej jedzenia nie odmawia.
Dziś po raz pierwszy zobaczyliśmy turkusowe wody. Ze szczytów wzgórz widać Jezioro Złotarskie. Cudo. Od razu zapragnęliśmy nad nim przenocować! Zjeżdżamy więc "do wód" na poziom 1000 m. Jednak z bliska okazuje się, że ostre brzegi praktycznie uniemożliwiają dojście do wody z jakiejkolwiek strony. Jest jedna plaża przy jakimś hotelu (jedyny budynek nad jeziorem). Z daleka widać też kawałek lądu, przy którym stoi kilka łódek i jakieś baraczki. Mają dojście do wody. Jedziemy tam. Szlaban i wielki napis "Priwatno. Zabrana ułaska" Ale pokusa kąpieli "w niebieskim" jest silniejsza - cóż szkodzi zapytać?
Pusto, nie ma nikogo. Kilka małych zdezelowanych łódek i motorówek (wyglądają jak z lat 70-tych) i jedna większa łajba. Na niej po chwili zaczyna grać muzyka. "Błękitny Marynarz" wychodzi do nas chwilę później...
Jakby na nas czekał. Nocleg - oczywiście. Głodni? - Proszę. Serki, pomidorki natychmiast pojawiają się na stole. No i oczywiście rakija, czyli wyśmienita śliwowica.
Radenko, z zamiłowania jest rybakiem. Na brzegu i na łódce poustawiane ma dziesiątki wędek. A w jeziorze sieci. Z lubością opowiada o złowionych rybach. I tym pięćdziesięciokilogramowym karpiu złowionym kilka lat temu (bardzo smacznym). Ten straszy człowiek wiedzie tu spokojne życie od kwietnia do listopada. Dorobił się emerytury austriackiej, nie musi więc martwić się o przetrwanie. Wędkować uwielbia, łowi więc ryby dla pobliskiej knajpki (ten jedyny dom nad wodą). Spokojny wyciszony...Udziela nam się nastrój tego miejsca.
Wieczorem woda niesie muzykę. To muzyka z wesela w knajpie.. Takie tam "łupu - cupu" Gdy jednak tuż przed snem słyszymy charakterystyczne dźwięki trąb zrywamy się i biegniemy. Orkiestra - chyba z 10 instrumentów dętych i bęben. Szaleństwo ludzi na parkiecie. Cudowne! Szkoda, ze udaje się nam złapać tylko kilka takich chwil.
Zostajemy z Radenkiem w jego błękitnej ciszy cały następny dzień. Gadamy, milczymy, podsypiemy. Dzieci cały dzień siedzą w wodzie, ja też z rozkoszą pływam. Dopływamy nawet z Bazylem na wyspę z krzyżem (kiedyś była tu wieś i cerkiew, ale zalew ją pochłonął) ale zaniepokojony Marynarz zabiera nas stąd łódką. Może i dobrze, bo woda lodowata.
Gdy Radenko wyraźnie zaczyna być zmęczony naszą obecnością, tak naturalnie jak weszliśmy w jego świat - odjeżdżamy.
Klemonowi zaczyna kręcić się siodełko. Jakoś tak niefartownie, że jedynym sposobem jest przewiercenie w sztycy otworu i wsadzenie tam gwoździa. Piotr zaczepia pierwszego napotkanego gospodarza...
Znacie animowany serial "Sąsiedzi", o dwóch zabawnych nieudacznikach robiących remont? Nie? To posłuchajcie:
Idziemy do małej komórki. Gospodarz wyjmuje wiertarkę. Ta pracuje jednak tylko z wiertłem zwróconym do góry (na potwierdzenie tego faktu dziury w podłodze brak, natomiast dziura w suficie zrobiona) Piotr trzyma więc sztycę w górze a ten drugi usiłuje pracować. Potem kilka serbskich przekleństw( trudno nie zrozumieć jebem ti majku, czy sranje) próba przymocowania sztycy do sufitu (trudno powstrzymać się od śmiechu). W końcu panowie uruchamiają ręczną wiertarkę i już po pół godzinie siodełko naprawione. Stoją teraz tacy wyprężeni i dumni przed komórką...bohaterowie!
Kolejna noc zastaje nas na świeżo skoszonej łące. Postanawiamy, że nazajutrz wstajemy o 5.30. Pojedziemy sobie bez upału a w południe posjestujemy.
Nad ranem deszcz. Ale gdy wstaję po piątej, niebo jakby przejaśnia się. Stawiam gar mleka na kuchenkę (ciepłe płatki na mleku po nocnym przemarzaniu są niezastąpione) i idę oglądać górskie widoki. Gdy wracam gar leży rozwalony, mleko rozlane. Do zjedzenia pozostaje nam więc kilka kanapek z kolacji. Budzę wszystkich, zjadamy. I zaczyna lać. Chowamy się więc w namiotach i śpimy dalej. Nie trzeba było myśleć o porannym wstawaniu - toż to przecież wakacje...
Sjenica- pierwsza muzułmańska miejscowość na naszej drodze. W zasadzie nie tyle pierwsza (meczety, mijamy wielokrotnie) ale pierwsza, gdzie widać dużo muzułmańskich dziewczyn na ulicy (mamo, dlaczego tu tak dużo zakonnic?). Miasteczko brzydkie jak wszystkie do tej pory napotkane - dominuje komunistyczna obdrapana architektura. A na ulicy bałągan - pan sprzedaje piły, obok ktoś z traktora sprzedaje arbuzy. Dalej, ekskluzywny sklep z koszulką adidas na wystawie, a przy nim brudne dzieciaki bawią się na jakiejś wystającej z ziemi rurze. Ale ten wszędobylski bajzel panujący na ulicach ma w sobie coś fajnego - sprzyja wzajemnym kontaktom międzyludzkim. Kupujemy w sklepie zapasy jedzenia, oraz koszulki Lidera i Górala - po kilku dniach jazdy wiadomo już, komu się należą. Piotr w obawie przed dziurami w kole (złapał już 2 gumy) kupuje też stertę zapasowych dętek.
Obiad zjadamy przy śpiewach muezina nawołującego z pobliskiego minaretu do Asr, czyli jednej z pięciu codziennych modlitw.
Jeszcze tylko informacja na policji w sprawie drogi i możemy ruszać dalej.
To chyba piąty, może szósty dzień naszej rowerowej tułaczki. Powoli zatracamy nieco rachubę czasu. Podążamy ku granicy Serbii i Czarnogóry. Ku młodej, bo zaledwie kilkuletniej granicy. I jak dowiedzieliśmy się kilka kilometrów temu podążamy do absolutnie nielegalnego przejścia. Jednak nawet służba graniczna nie miała pomysłu co nami zrobić spotykając nas w ciemnym lesie prawie trzydzieści kilometrów od najbliższych zabudowań - zawrócić nie mieli serca (najdalej za dwie godziny zmrok, i tak nie dojechalibyśmy nigdzie) a puścić dalej nie powinni. A ich samochód był absolutnie za mały, by nas stąd zabrać. Tak więc po dokładnym przejrzeniu naszych paszportów zdecydowali rozsądnie, że nikt tu nikogo nie widział.
Jedziemy więc sobie dalej leśną drogą. Może serbską, może czarnogórską (cholera wie, gdzie ta granica) Drogą, która szosą była jakieś 20 kilometrów temu. Teraz bardziej przypomina koryto wyschniętej rzeki - luźno porozrzucane kamienie różnych rozmiarów w zasadzie uniemożliwiają jazdę. W dodatku przez cały czas pniemy się pod górę.
Słońce coraz niżej, a my coraz wyżej. 1500...1600 metrów. Tu spać z pewnością nie chcemy - jak poinformowali nas pogranicznicy ( i sami przekonaliśmy się wcześniej) na takich wysokościach temperatura w nocy spada do 6-7 stopni. I nawet noc "na zieloną parówę", czyli obwiązanie się w śpiworze wraz z głową we wszystkim co mamy, nie chroni nikogo przed przenikliwym zimnem. Leżymy wtedy w namiotach wtuleni w siebie i wyczekujemy świtu, i nadchodzącego z nim upału.
Mimo zmęczenia staramy wdrapać się na szczyt jak najsprawniej, by potem pospiesznie z niego zjechać ku ciepłu, które panuje niżej. O ile się zjechać da. Tego nie wiemy - naszej drogi niema na mapie. Na nocleg u ludzi raczej nie ma co liczyć- tu chyba nie ma już życia.
Ściana lasu kończy się gwałtownie. Dalej droga wspina się przez kwieciste łąki (ha, jakże inny to kwiat- kolorowy, ale w większości agresywny, kujący). I chyba widać szczyt. "Chyba", bo dopóki nie na nim nie staniesz, nie masz pewności, że za nim nie kryje się następny podjazd.
Chłopaki ogarnięci wizją zjazdu wycinają do przodu. My z Eserą z racji największego obciążenia zostajemy nieco z tyłu. Powoli pchając moje 45 kilogramów i śpiewając z córką piosenki (dla odwrócenia uwagi od mozolnej wspinaczki) i my w końcu stajemy na... Wierzchołku Świata!!
Przede mną otwiera się chyba najcudowniejsza przestrzeń, jaką dane mi było doświadczać. Wielkie łąki i zielone góry ciągną się po horyzont. W dole doliny z rzekami. Gdzieniegdzie (pewnie kilometry stąd) porozrzucane domki z czerwonymi dachami. Rzucam rower i stoję oszołomiona.Chłonę tę wielką przestrzeń jak ptak w gotowości do lotu. Cykady głośno grają, słońce powoli zaczyna gasnąć. A ja stoję, potem siedzę.. W końcu leżę z Esterą na drodze i wspólnie oglądamy zachód słońca...
To moje miejsce na ziemi. I kiedyś tu powrócę. Będę tu Wiatrem.
Chłopcy czekają na nas pod niewielkim białym domem z malutkimi oknami. Wchodzimy na podwórko zapytać się o nocleg. Najpierw wychodzi ubrana na czarno kobieta z dzieckiem na ręku. Przygląda się nam uważnie. Próbujemy się dogadać, ale nie rozumiemy się kompletnie. Potem wychodzi druga, starsza. Ta tylko patrzy i milczy. Na koniec zjawia się ciemny brodaty mężczyzna. Siada na krześle opartym o ścianę, zakłada ręce przed sobą i patrzy.Tak trwamy dłuższą chwilę. Nieufność? Chyba...W końcu udaje nam się wytłumaczyć że chodzi nam o spawanie, czyli spanie. Mamy swoje szatory (namioty) i generalnie fajni jesteśmy, bo z Polski. Niewzruszani. Odsyłają nas dwa kilometry dalej. Do jakiegoś faceta, co ma starą, nieczynną fabrykę a w niej dużo miejsca. A już marzył mi się nocleg w ich małej stodole...
Dwa kilometry okazują się być siedmioma. Po zmroku, przez las. Wysoko, zimno i pewnie piękne widoki, nigdzie na horyzoncie żadnych oznak życia. Koniec Świata. W końcu widać jakieś światła. Znajdujemy wioskę, fabrykę i faceta. Milun jednak nie pozwala nam spać w opuszczonych murach fabrycznych (nasza brązowooka mała dziewczynka ze zmęczenia ledwo stojąca przy rowerze robi jednak na ludziach wrażenie) i zabiera nas do domu. Biesiada, rakija, opowieści gospodarza o wielkiej Serbii i obrzydliwym NATO, które zaatakowało spokojnych ludzi. Trochę niezręcznie, nie chcemy rozmawiać o polityce, ale cóż... Nawet syn Miluna, który jest naszym rosyjskim tłumaczem, czuje się nieco zażenowany. Ale chyba tak musi być - wojna która tak niedawno przeszła przez Bałkany ciągle jeszcze w ludziach żyje.
W końcu i my opowiadamy. O naszej podróży, o chęci przekroczenia granicy (ciągle jeszcze jesteśmy w Serbii). Milun wyciąga komórkę i gdzieś dzwoni. Załatwia z kolegą pogranicznikiem, że nas "puszczą". Ale nie mają pieczątki i ci z Czarnogóry mogą nas odesłać z granicy. Nie wiemy za bardzo o co chodzi, ale wierzymy, że się uda...
Rano wita nas Vanja - sąsiadka Miluna. To praktycznie jedyna napotkana na wyjeździe osoba mówiąca po angielsku. Jest nauczycielką Serbskiego w tutejszej wiejskiej szkole. Tu, na Końcu Świata, gdzie szosa jest tylko marzeniem, a góry i lasy przysłaniają cały świat jest szkoła? Tak, chodzi tu do niej prawie setka dzieci z okolicznych wsi. Vanja marzy, by edukacja była u nich na takim poziomie jak w Polsce. Bo serbskie dzieci źle wypadają w testach. Ech, nie chce mi się burzyć jej marzeń - moim zdaniem nasze dzieci nie są lepiej edukowane - są tylko przyuczane do pisania testów.
Vanja jest Serbką. Urodziła i wychowała się 30 km stąd. W Jugosławii, potem w Serbii, a dziś to Czarnogóra.
Po wspaniałym śniadaniu (ach te domowe serki i wędliny) ruszamy naszą nierówną drogą w dół. I mimo, że uważamy i jedziemy bardzo wolno, to wywalam się z Esterą poważnie. Ja mam obolałe, krwawiące kolano, Estera na szczęście wychodzi bez szwanku. Ale rower cały, możemy więc zjeżdżać dalej. Przemywam ranę w wodzie zakupionej w najbliższym sklepie. Nie wiem dla kogo ten sklep, tu jak zwykle nie widać żadnych domów. Ale w ciągu 20 minut naszego tu pobytu, sklep odwiedzają 3 osoby. Ze nieba spadają?
W końcu stajemy przed szlabanem. Takim zwyczajnym. Nie ma żadnego strażnika, nieopodal jest tylko niewielki monastyr i tabliczka. Koniec Serbii! Jak się okazuje, wynurzamy się na szosę zza skał w "strefie niczyjej", w pasie pomiędzy graniczną odprawą serbską (3 km w górę) a czarnogórską (3 km w dół). Ruszamy więc w dół. Śpiewając podjeżdżamy do budki z panem, który nie oglądając naszych dokumentów z wielkim uśmiechem wstawia w nich piękne pieczątki. Witaj Czarnogóro!
Natychmiast po przekroczeniu granicy zrywa się wiatr i nadciągają czarne chmury.
Nie znam się na meteorologii, ale coś tam wiem o strefach klimatycznych.
- dzieci, tu nie pada o tej porze roku. Możemy jechać.
Chwilę późnej zrywa się taka ulewa, że zanim trafiamy pod jakieś zadaszenie jesteśmy przemoczeni do suchej nitki.
Przebieramy się. A ja patrzę w niebo
- no może i są ulewy. Ale krótkie i gwałtowne.
Pada do wieczora....
Pierwsze napotkane miasteczko to Biełoje Polie. Szukamy taniego noclegu, żeby się wysuszyć. Zupełnie przypadkiem znajdujemy w centrum sterczący "szkieletor" - to jednogwiazdkowy hotel Środek robi na nas wielkie wrażenie. Monumentalne obrazy i lustra, duże przestrzenie. Całość w kolorze ciemnego brązu. Oczywiście zgrzybiała, pordzewiała i obdrapana. Ale kiedyś musiało tu być niesamowicie! Pan za kontuarem nie ma pojęcia, czy ma wolne pokoje i po ile. Z każdym naszym pytaniem dzwoni gdzieś i długo dyskutuje. Mamy więc wrażenie, że jesteśmy tu pierwszymi gośćmi od bardzo dawna. Zresztą gdyby nie moja miłość do urbeksów (większa część dawnego hotelu już jest nieczynna i straszy) to pewnie nawet nie zatrzymalibyśmy się obok niewielkiej tabliczki z napisem "hotel".
Cena naprawdę przyzwoita. Pokoje mniej (szczególnie łazienki) ale jest ciepła woda. I sucho.
Kolejny dzień nie zapowiada się przyjemnie - w Czarnogórze jest naprawdę niewiele dróg (myślałam, że mój gps kłamie i kupiłam w sklepie papierową mapę, ale tu też tylko góry i pustka). Dziś musimy przejechać spory kawałek "czerwoną", z TIR-ami. Nie jest źle, jakieś pobocze od czasu do czasu się zdarza. Samochodów też nie za dużo. No i trasa mniej górzysta. Nie znaczy to jednak, że jedziemy po płaskim- to się chyba tu w ogóle nie zdarza.
Obiad gotujemy w opuszczonej wiacie, w dolinie rzeki Tara. Po deszczach ta słynna rzeczka (największy kanion w Europie) jest zwyczajnie brązowa, nie turkusowa, jak na pocztówkach.
Piotr ma kryzys. Upał, a nawet żar, i ciężka przyczepka ciągnięta od kilku dni robią swoje. Postanawiamy więc, że zatrzymamy się na nocleg niezwłocznie po opuszczeniu głównej drogi. Tak więc wieczór spędzamy w szumie górskiej Tary, na łące pełnej cykad (uwierzcie mi, że to może przeszkadzać w spaniu). Kąpiemy się, pierzemy, gotujemy kawki i herbatki. Chłopaki jak zwykle zdobywają wieczorem sprawność morsa, Estera z zapałem myje naczynia. Taki leniwy wieczorek. A rano równie niespieszny i leniwy poranek. I kolejne rozlane przeze mnie mleko. Czary jakieś, czy co? Znów zjadamy resztki chleba i pijemy herbatę (zapas wody jest) I z nadzieją na sklep ruszamy w drogę. Bazyli zabiera od Piotra przyczepkę, Klemens bierze moje ciężkie sakwy. Zobaczymy, jak długo "pociągną".
- tato, czy ja muszę być dziś praniowozem? - pyta Klemens na którego sakwach wylądowała dziś duża część prania.
- nie, nie musisz. Ty jesteś suszarką.
Do najbliższej kafany jedziemy pięć kilometrów. Piwo, kawę i lody tu dają. Wybieramy dwie ostatnie pozycje. Sklep za 30 kilometrów. Kiepsko. Chyba na drugie śniadanie będzie dziś zupka w proszku. Rozwodniona, bo ostatnia została. Dobra, nie trzeba się tym przejmować. Jakoś to będzie. Słońce świeci. Raczej znów "napieprza". Jest takie popularne serbskie przekleństwo, bez polskiego odpowiednika: jebem ti sunce. Rozumiem ich doskonale!
Droga piękna. Dopiero teraz widzimy piękno tutejszych gór. Są bardziej skaliste niż te serbskie. Ale też w dużej mierze zielone. Przynajmniej tu, na 1000 m. Drzewa trzymają się mocno skał powyginanymi korzeniami. Las znów wygląda magicznie.
Na rozstaju dróg spotykamy dwójkę rowerzystów - pierwszych i ostatnich napotkanych w podróży. I szlak rowerowy. To on niebawem uratuje nas przed zagłodzeniem...Tak, droga po której jedziemy jest podobno popularną trasą rowerową. Ci, którzy wyjeżdżają z kanionu Tary mogą nią dojechać aż do Podgoricy. Odpowiada nam to bardzo. Tylko ten brak sklepu...jeść! Wyć nam się chce z głodu. I nagle, wśród szczerych pól wyrasta knajpa rybna. I napis "bikers, welcome!" No raj! Wśród pięknych krajobrazów obżeramy się świeżymi pstrągami do syta. Sklep podobno za 10 kilometrów. Luzik. Jesteśmy uratowani!
Ten scenariusz już znamy - szosa staje się coraz mniejsza, zamienia się w drogę, ta w kupę kamieni. Tak jest i tym razem. Tylko nie kończy się jak zwykle na 1600 m - pniemy się wyżej. Lasy się kończą, łąki zamieniają się w kamienie. A góry stają się potężnymi skałami. I znów słońce coraz niżej, a my coraz wyżej...Mijamy kilka zabudowań jakieś krowy, osły.. W końcu szczyt. Potem kolejny podjazd i kolejny skalny szczyt. Tym razem ostateczny. Pięknie!
Z moich zupełnie szacunkowych obliczeń wynika, że do Podgoricy mamy około 40 kilometrów. Stoimy tuż poniżej skalistej grani. Nasza droga, która wspinała się tu niemalże cały dzień teraz powinna zacząć opadać. Jest szerokości krowy (sprawdziliśmy to poniżej - jedna krowa w poprzek całkowicie przysłania jej światło), nie ma żadnych barierek zabezpieczających i wiedzie rozkosznie w dół wzdłuż skalnej ściany. Ciarki przechodzą mi po plecach na samą myśl o zjeździe.
- to cześć rodzice, do zobaczenia na dole - Bazyli, który cały dzień wiózł dziś pod górę przyczepkę "techniczną" ma wreszcie zadowoloną minę.
- czekaj, pojedziemy razem, gęsiego ..
- oj mamo...
Patrzę na uśmiechnięte, prawie dorosłe twarze naszych synów. Tak, najwyższy czas im zaufać!
- jedźcie...tylko ostrożnie!
Tego ostatniego już nie słyszeli. Popędzili w dół z rozwianym włosem. A nam rodzicom pozostało zrobić pamiątkowe, szalone zdjęcie - nasi mali synkowie i przepaść...
Ten zjazd zapamiętam na całe życie. Z chłodnego, cichego wieczoru w skalistych przestworzach zjeżdżaliśmy 43 kilometry na hamulcach. Lodowate, górskie nocne powietrze przecinało się z ciepłymi prądami, by na koniec stać się gorącym powietrzem tętniącego życiem miasta upstrzonego palmami. Przejście w inną strefę klimatyczną, w inną rzeczywistość. A stolica Czarnogóry - Podgorica widziana nocą z gór to absolutnie niezapomniany widok!
Od morza dzieli nas ok 50 km "płaskiego", niebawem czeka nas chyba kąpiel w Adriatyku! Nie straszny nam upał, pot może lać się strumieniami. Dziś wizja "dużego mokrego" jest silniejsza!
Drobny postój na sjestę na niewielkiej stacji kolejowej (tu dowiadujemy się, że jedyna linia kolejowa z Czarnogóry do Serbii jest od 3 miesięcy popsuta, więc chyba pociągiem wrócić nie zdołamy. Ale to nie zmartwienie na dziś), potem przejazd przez turkusy Jeziora Szkoderskiego (piękne miejsce, gdyby nie te masy ludzkie i samochodowe..) i tunel.... z zakazem wjazdu rowerów!. Wkurzeni zawracamy. Jest droga okrężna. Podobno w miarę płaska. Na rozwidleniu skręcamy omyłkowo w złą stronę i..jedziemy nad morze, tyle że znów przez masyw górski...Znów kilkanaście kilometrów pod górę!
Na szczycie przy drodze domek. Przed nim babcia z dziadkiem obierają kukurydzę. Na nasz widok
Tymczasem zapadł zmrok. Po raz kolejny zjeżdżamy z gór po omacku. Oczywiście przesadzam, ale wszędobylski brak barierek na drogach pobudza wyobraźnię. Do tego Estera chce spać. Żeby mieć pewność, że nie zaśnie wszyscy śpiewamy piosenkę o czterech małych murzynkach. Wkrótce jest ich nie 4, a 80- ciu i każdy z nas wymyśla im jakiś niedorzeczny sposób ich odejścia z tego świata. Wiem - głupie, ale po całym dniu jazdy człowiek nie zastanawia się nad takimi detalami, tylko nad dojechaniem do celu.
- trzech małych murzynków kopało wielki rów jednego zasypał piasek , zostało tylko....
W tym momencie słyszymy łomot i krzyk Klemona. Ja jadę pierwsza, mogę więc tylko się zatrzymać i obserwować. Piotr, jadący ostatni widzi Klemona w rowie poniżej drogi . Płacze. Gdy Piotr próbuje go wyciągnąć protestuje:
- kontuzja, boli, nie rusz, nie rusz, boli!
Chwytam Esterę, latarkę i biegnę na pomoc. W głowie mam myśli o połamanych kończynach i pogotowiu. Nawet nie znam numeru na pogotowie...A przecież codziennie widzimy tu kilka kamiennych nagrobków ze zdjęciami ofiar wypadków. To były ostrzeżenia.....
Zanim dobiegamy z Esterą sprawa się wyjaśnia: Klemi wpadł do rowu w kolczaste krzaki. I każda próba ruchu sprawiała mu ból. Poza kilkoma zadrapaniami nic mu się nie stało. Możemy jechać dalej! Czarne wizje precz!
Szkoda, że jest ciemno - w dole widać już miasteczko Petrowac, leżące nad morzem. Na takie widoki czekaliśmy od kilku dni....
Wjeżdżamy tu jak zdobywcy. Czy zresztą tak nie jest? Pokonaliśmy ponad 450 kilometrów po górskich bezdrożach by tu dotrzeć! Morze, szybko do morza!!!
Ech...Zamiast pięknej plaży wita nas kłębiąca się masa ludzka. Dzikie hordy przechadzające się po deptaku wręcz uniemożliwiają przejście z rowerami. Zawód i zniesmaczenie. Postanawiamy symbolicznie przywitać się z morzem i poszukać noclegu. A jutro znaleźć lepszą, dziką miejscówkę. Idziemy więc spokojnie deptakiem wzdłuż plaży znajdującej się jakieś 3 metry poniżej. Oddziela nas od niej niski, może półmetrowy murek. Nagle Bazyli wykonuje przedziwne salto przez rower i murek(podobno wpadło mu koło w jakiś rowek i zrobiła się dźwignia) i spada na plecy w czarną otchłań. Kolejny koszmar! Piotr wskakuje za nim, prosi, żeby się nie ruszał. Znów wizja połamanych kości. Co za dzień, co za strach! Przez krótką chwilę myślę, że jesteśmy nieodpowiedzialnymi rodzicami narażającymi niepotrzebnie nasze dzieci na niebezpieczeństwo. Przez chwilę. Bazyli bowiem wstaje (spadł na leżaki), otrząsa się i zadowolony rusza ku morzu. Uff...nasze "murzynki" jednak przeżyły!
Vanja (nauczycielka z serbskich gór) powiedziała nam, że najbardziej nad Adriatykiem kocha Sutomore. To 15 kilometrów stąd. Rano ruszamy więc na "misję ostateczną".
Tak, to strzał w dziesiątkę. Nocleg tak tani, że nie warto rozbijać namiotów, tanie jedzenie i picie. I
kilka chwil rowerem do dzikiej, kamienistej zatoki. No może nie do końca dzikiej, bo z kilkoma golasami za skałą, ale co za problem dostosować się do takich warunków i zdjąć swoje majty? (synowie są naszą nagością absolutnie zażenowani)
Kupujemy sobie maski i zanurzamy się w błękitach Adriatyku. Podwodne skały, kolorowe rybki. Chłopcy nurkują po muszle jeżowców.
Rano wyjeżdżam sobie na rowerowy objazd okolicy. Nim wstanie reszta rodziny oglądam cudny widok na Petrovac z góry (to miasteczko o poranku jest naprawdę piękne) zwiedzam Bar...
Pięknie, cudownie. Raj!
-Ile tu będziemy mamo?
- Ile chcemy.
- Hura! Nie idziemy do szkoły!
A ja wiem, że dłużej niż 3 dni nie wytrzymamy w takim bezruchu - wszyscy przecież mamy owsiki w tyłkach. Moja kochana rodzinka...
Znalazłem link na http://www.podrozerowerowe.info
OdpowiedzUsuńJesteś czarodziejką słowa - relacja jest super!
Wrzucisz więcej danych? O przebiegu trasy, kilometrażu, datach itp.?
No i więcej zdjęć!!!
Wielki, mega szacunek dla Ciebie i Twojej wytrwałej i odpornej na trudy Rodziny!
Pozdrawiam i życzę kolejnych wielkich podbojów rowerowych!
#:-)
gps
P.S. Na wymiankę linkuję do siebie:
https://plus.google.com/photos/102047271211143737878/albums/6047940260744720529?banner=pwa
Zdjęć nie mamy zbyt wiele - jeden aparat został nam ukradziony nad morzem :(. Ale postaram się udostępnić niebawem wszystko, co pozgrywamy ( z drugiego aparatu, z komórek itp)
OdpowiedzUsuńTrasę też postaram się namalować. Zastanawiam się, jak to dobrze pokazać - same "jelitka"
Coś pięknego! Też byłem w tym roku w Czarnogórze na rowerze z dziećmi i młodzieżą. I też tam wrócę!
OdpowiedzUsuńhttp://youtu.be/UFilHDKU2GE
PS. Ja też z podrozerowerowe.info :)
Super, że Kluska dziś dłużej spała, zdążyłam doczytać do końca. Super wyprawa! Zastanawiałam się, jak rozwiązaliście sprawę samolotu. No to już wiem. ;)
OdpowiedzUsuńRewelacja! Ależ macie dzielne dzieciaki. My póki co przyczepkowo, ale też czeka nas przesiadka na własne rowerki:)
OdpowiedzUsuń