czwartek, 19 października 2017

Z.

Długo wahałam się, czy powinnam ten napisany wiele lat temu tekst opublikować - to moje bardzo wrażliwe wspomnienia. Zdałam sobie jednak sprawę, że jeśli mam jakiś wybór, to nie chcę mieć  akurat takich intymności. Niech idą  więc w świat ode mnie!


--------------------------------------------

- Dlaczego się tak trzęsiesz? Nie bój się. Nic ci nie zrobię...pokaż te swoje małe cycuszki. Dopiero zaczynają rosnąć...no nie trzęś się do cholery, weź ręce z guzików od spodni. Daj, wsadzę Ci tam rękę i będzie ci naprawdę dobrze...
Leżałam skulona i przerażona na  śmierdzącym łóżku odwrócona w stronę ściany. Za mną Z. - obleśny nagi staruch. Gdy weszliśmy do jego małego dzikiego domku nad Sanem zamknął drzwi na klucz i schował go do spodni. Wtedy pierwszy raz poczułam, że chyba coś jest nie tak...
Miałam ogrodniczki  - to mnie ratowało. Mocno ściskałam szelki spodni, a gdy próbował mi je zdjąć gryzłam go po rękach. Nie krzyczałam, bo nie umiałam wydobyć z siebie krzyku. Bo bałam się tego sapiącego (mimo wieku wciąż jeszcze silnego) dziada. Bo...krzyk nic by nie dał na tym cholernym, bieszczadzkim odludziu..
Tymczasem jego obleśny sztywny kutas wpychał się między moje zaciśnięte uda
- no pogłaszcz go!
Siłą przesunął moją zaciśniętą na guziku o spodni dłoń do tego obrzydlistwa.
Szamotanina trwała wiele godzin. Cały czas płakałam. Dotykał mnie, lizał, wtulał się. A ja trzymałam mocno guziki  i błagałam, żeby sobie poszedł. Myślałam o nadchodzącym świcie i kluczu znajdującym się w kieszeni porzuconych spodni. Kluczu,  który mógł dać mi wolność...

poniedziałek, 16 października 2017

Wspomnienie ulotnej chwili lata...




 Zmrok. Siedzę na brzegu rzeki Stochód na Wołyniu i szukam inspiracji do napisania tekstu -  najpóźniej jutro muszę go jakoś wysłać do redakcji. Cudowna, leniwa rzeka w kolorze miodu zmienia swoje barwy na nocne, lilie wodne i żółte grążele powoli giną w szarości nocy. Silny zapach mięty rosnącej na brzegu unosi się w powietrzu – chyba czas na jakąś herbatkę?
Siedzę w miejscu, gdzie z powodu upału jeszcze przed chwilą spore stado krów ponad godzinę moczyło się w wodzie po ogony (cóż za widok!), piękne konie długo piły wodę, stado gęsi przyszło, pokąpało się, pogęgało i samodzielnie odmaszerowało do wsi.
Ach, ta wieś, jak ze snów! Taka prawdziwa, gdzie w sklepie kupisz tylko chleb, sól, cukier, koncentrat pomidorowy i sztuczny kolorowy wieniec na grób, a babiny w chustach siedzą przed drewnianymi chatkami. Gdzie dzieci na drodze bawią się patykiem, a wóz z sianem środkiem jedzie... Ach, chyba znów zakochałam się w mijanych miejscach!

Czas sobie leniwie płynie, moja kartka papieru (precz z komputerem, tabletem, telefonem, ba – precz z cywilizacją!) wciąż pusta, gdy tymczasem na brzegu zrobił się ponownie gwar, a w wodzie pojawiły się postaci. Mimo ciemności, dokładnie widzę zarysy sylwetek – to stare kobiety. Są półnagie (na sobie mają tylko długie, mokre spódnice), głośne i radosne niczym młode dziewczyny. Piszczą, dowcipkują, myją sobie plecy, chlapią. Wiedzą, że nie są tu same, ale nie ma w nich wstydu – to one są tu na miejscu, ja jak zwykle – tylko przejazdem. Sama nie wiem, czy powinnam tu być, czy może jestem jakimś niepotrzebnym dodatkiem? Hm, chyba siedząc na trawie z kartką i długopisem, jestem trochę nie na miejscu..
Czas na kąpiel!


poniedziałek, 4 września 2017

Dzika natura

Poznałam ich w drodze – ja rowerem, oni terenowym samochodem. Zatrzymałam się w sklepie w poszukiwaniu czegoś jadalnego, oni już tam byli. Na mój widok wydali okrzyki zachwytu, po czym wyściskali jak dobrego znajomego. No, bo mój blog, rower, tułaczka bez celu – oni to kochają! Nie będę ukrywała, że mój blog nie jest powszechnie znany, a ja nie przywykłam do takich powitań.  Nie napiszę  też, że takie sytuacje są mi obojętne – to bardzo miłe uczucie. Gdy więc zaproponowali wspólny nocleg gdzieś w plenerze, mimo potrzeby samotności nie odmówiłam. Ale umówiliśmy się, że spotkamy się w lesie dopiero wieczorem – w ten sposób i ja, i oni mogliśmy realizować swoje odmienne plany jeszcze przez pół dnia.

sobota, 26 sierpnia 2017

Krzywe nogi

    Byłam w czwartej klasie podstawówki gdy na lekcji w-f okazało się, że mam talent do biegania. Nie chodziło tu o sprinty, a o długi dystans. Byłam najniższa, rok (a w zasadzie prawie dwa) młodsza od koleżanek, a mimo to w biegu na 1800 m wyprzedziłam je dość znacznie. Biegłyśmy te tysiąc osiemset  metrów w kółko po niewielkim szkolnym boisku, trzeba więc było liczyć ilość okrążeń. Zdublowałam koleżanki dwukrotnie,  nauczyciel zajęty czymś innym   nie uwierzył  mi jednak i kazał z innymi biec dalej. Przy kolejnym biegu (który już obserwował) uwierzył. Pogratulował i powiedział, że musi zabrać mnie na zawody międzyszkolne. Koleżanki z klasy były na tyle zazdrosne, że postanowiły mi dopiec:
 - musiałaś wygrać, bo  tak zarzucasz tymi nogami na boki, że nie sposób cię wyprzedzić!
Hm, zarzucam? Nic o tym nie wiem?
Niestety brat  potwierdził: zarzucam!
Od tego czasu unikałam biegania na wuefie jak ognia, oczywiście nie dałam się również zapisać na żadne międzyszkolne zawody. No i na dalszą część życia polubiłam hasło "nie biegam, bo nie lubię". Nic w tym zresztą dziwnego:  z reguły rowerzyści podchodzą z pewnym przymrużeniem oka do biegania, podobnie jak biegacze do rowerowania.

   Przez  prawie 40 lat nie biegałam nigdy. No może do przystanku, czy goniąc odjeżdżający pociąg, ale z pewnością nie biegłam w sposób z góry zaplanowany. Przełamałam się w zeszłym roku -  pobiegłam, bo chciałam  zrozumieć narastającą  powszechną ekscytacje tym sportem.
 Od początku zajęcie to okazało się być przyjemnie. Wciągnęło mnie jednak jedynie do momentu, gdy nieopatrznie wybrałam się na przebieżkę z synem..W biały dzień, uczęszczaną ścieżką (do tej pory biegałam o brzasku i na odludziu)  No i oczywiście trafiłam na znajomych...Natychmiast wrócił kompleks z dzieciństwa - ja i moje krzywe nogi "w akcji",  na widoku publicznym!? Mniej wstydu miałabym gdybym stała tam naga!
Przestałam biegać, bo momentalnie przestało mnie to bawić. 

No i tak trwałabym w tym "niebieganiu" do końca świata zapewne, gdybym sobie nie uświadomiła, dlaczego nie biegam:  nie biegam, bo 40 lat temu ktoś mi dokuczył, nie biegam  bo zarzucam nogami niczym słoń afrykański uszami.(hm,  zarzucam w końcu, czy nie zarzucam?)  Cóż za głupota! Tym bardziej że ta historia przytrafiła się mi - osobie dość  niezależnej. Muszę zlikwidować w sobie to beznadziejne ograniczenie!
Dwa miesiące temu zaczęłam znów truchtać po łąkach, lasach i wsiach. Wolno, przyjemnie, zachowując stały rytm. Bardzo, bardzo sympatyczny sport, mobilizujący ciało i wyciszający umysł. 

No a co z krzywymi nogami?  Rozprawię się z tematem jutro, podczas startu w Biegu Chełmońskiego. Nie biegnę, by dobiec na czas,  wyprzedzić, być lepszą - to mnie zupełnie nie interesuje (ścigam się zawsze jedynie sama ze sobą) - pobiegnę pokazać światu moje "zarzucacze" w akcji i  do końca unicestwić kompleks. Kibicujcie mi proszę!

PS.  Oczywiście ustawię się gdzieś na końcu stawki, by nikt nie miał problemów z wyprzedzaniem ;)

EDIT 27.08 - dałam radę :)

czwartek, 17 sierpnia 2017

Sto (mokrych) dróg


Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu...
   Upalne popołudnie. Kolejny dzień przemieszczamy się kajakami po rzece Stochód na Wołyniu. Rzeka w kolorze miodu (zapewne zawdzięcza ten kolor rozległym bagnom, po których płynie) zmienia się jak w kalejdoskopie - bywa szeroka, ciemna głęboka, by w jednej chwili przemienić się w kilka wąskich i jasnych strug wijących się setkami zakrętów wśród trzcin i bagien. Którą wtedy ścieżkę wybrać, by nie zabłądzić? Mimo włączonego gps-a i satelity  często nie wiadomo - tu zmiany zachodzą zbyt prędko, by jakieś mapy mogły to na bieżąco uchwycić. Wybieramy więc tę najszerszą i najmniej zarośniętą.

wtorek, 25 lipca 2017

Dwunasta


Sobota to dla mnie cudowny czas – kiedy cała rodzina odsypia trudy tygodnia, ja wstaję o świcie i mam czas aż do południa, by nacieszyć się rowerem. To oczywiście też forma odpoczynku, tyle że aktywna. Czasami ruszam przed siebie już spod domu, często jednak wsiadam z rowerem w dowolny pociąg, który wywozi mnie gdzieś w nieznane – docieram w ten sposób do miejsc, do których w krótkim czasie rowerem bym nie dotarła.

czwartek, 6 lipca 2017

Włóczęga

    W restauracji w X siedziałam od mniej więcej 20 minut. Specjalnie piszę „X”, bo nie chodzi mi o zemstę czy wyciąganie konsekwencji w stosunku do pracownika, a o opowieść.
Siedziałam w widocznym miejscu i czekałam na obsługę. Ludzi nie było tu zbyt wielu, ale kilka stolików było zajętych. Niektórzy wychodzili, inni wchodzili. Ci nowo przybyli natychmiast doczekiwali się kelnera przy stoliku. Wszyscy, tylko nie ja…
– Przepraszam, mogę złożyć zamówienie?
– Tak, chwileczkę, zaraz ktoś podejdzie.
No i nie przychodził. Popatrzyłam na siebie: jestem od kilku dni w drodze, tym razem mam ze sobą niewiele rzeczy, wyglądam więc jak kupa nieszczęścia. Nieumyta, rozczochrana, zabłocona po uszy. No i prawa nogawka rozdarła mi się  prawie do uda, więc zakleiłam ją srebrną taśmą. Niespecjalnie się tym przejmuję – jestem przecież w podróży, ten stan wybacza wszystko. Oczywiście co się dało wymyłam w toalecie, ale ubrań i butów tu nie wyczyszczę.

sobota, 1 lipca 2017

Lustro

   Zwykle czuję się młoda. Trudno mi nawet powiedzieć, że to co odczuwam to stan młodości - jestem sobą od zawsze i nic się tu nie zmienia. Oczekuję że starość dorwie mnie brakiem chęci do poznawania, odkrywania i spadkiem formy fizycznej. Póki co takich objawów nie dostrzegam. Oczywiście robią mi się zmarszczki, ciało lekko więdnie, ale już kilka lat temu postanowiłam to z grubsza olać - nie jestem opakowaniem, jestem tym, co w środku. A ten "środek" z wiekiem bogatszy mi się wydaje i szlachetniejszy. Subiektywnie oczywiście.


Tymczasem syn skończył 18 lat. Niby symboliczne to jakieś, ale pamiętam dobrze siebie z takiego właśnie czasu- byłam już dorosła, dokładnie taka jak teraz. Hm, chyba nie mogę być w wieku własnego syna, nawet mentalnie? Muszę być sporo starsza!

Wczoraj była impreza urodzinowa,   dziś  dopadł mnie kryzys starości. Żeby temu uczuciu zaradzić jakoś, szybko i sprawnie przejechałam  z rana stówkę na rowerze (może stara, ale sprawna jak osiemnastka). No i jakoś lepiej mi się zrobiło.
Na chwilę.


Nagle i niespodziewanie okazuje się, że jestem matką dorosłych ludzi.

Nagle i niespodziewanie osoby mocno po trzydziestce mówią do mnie "proszę Pani" i jest to często bariera nie do przeskoczenia.


Nagle i niespodziewanie zaczynam  myśleć jakby wolniej, zatrzymywać się na dłuższe chwile w jednym punkcie.


Patrzę   w lustro i obiektywnie widzę tam starszą osobę. Nie chcę nią być.

Wyrzuciłam to cholerne lustro. 



piątek, 26 maja 2017

Słaba płeć


foto: Meteor2017
  Czy ja już kiedyś pisałam, dlaczego bardzo lubię być podróżującą kobietą? Nie? To dziś o tym napiszę...

Po pierwsze. Gdy podróżuję, zawsze mogę liczyć na pomoc przypadkowych ludzi. Sami zatrzymują się i pytają, czy mogą w czymś pomóc. Nie, to nie jest reguła dostępna dla wszystkich podróżników – gdy jest ze mną mąż, sprawa wygląda odmiennie. Również zimą, gdy moja płeć pozostaje zakamuflowana pod grubą warstwą ubrań, reakcje wybawców bywają jakby ostrożniejsze.

Po drugie. Z reguły wystarczy, że mam przy sobie odpowiednie narzędzia, a nie muszę się martwić o to, do czego one służą. Popsute przerzutki, niedokręcone kierownice i siodełka naprawiają się same. Bosko, prawda? Aby się tak zadziało, wystarczy w odpowiedniej chwili zademonstrować „kobiecą bezradność”. Celowo nie wymieniłam tu zwyczajnego „flaka” – no bez przesady, do takiej naprawy pomocy mi nie potrzeba…

środa, 17 maja 2017

Weronika



"Jestem Weronika, mam 7 lat. Mama jędza mnie bije!" -  to pierwsze słowa z mojego pamiętnika, który obsikany przez kota Fu-fu kilka lat później, nie dotrwał do dzisiejszych czasów. A szkoda, bo bardzo jestem ciekawa swoich dziecięcych światów...

czwartek, 11 maja 2017

Milczenie



 Idę sobie ulicą zadowolona z siebie - dobry dziś dzień miałam - dzieci mają swoje sukcesy,  klient w pracy pochwalił, dostałam gwiazdę  od znalazcy ukrytego przeze mnie skarbu(przyznaje się ją tylko super-skarbom). Do tego mąż przytulił z rana jakoś mocniej i głębiej w oczy popatrzył...żyć nie umierać!  I gdy tak sobie idę tą ulicą uśmiechnięta, mijam znajomych (Żyrardów to małe miasto, zawsze kogoś spotkasz) Chętnie opowiedziałabym im dlaczego się uśmiecham.  Niezależnie jednak od tego, jak blisko się znamy pytanie z ich strony pada zawsze  szybko i zawsze tylko jedno:
- a ty nie na rowerze?
Świat zaczął widzieć we mnie tylko lekko zwariowaną rowerzystkę bagienną (z lekkim zboczeniem na liski). Jeśli mam z kimś rozmawiać, to nie o emocjach życia codziennego, ale o tym, ile kilometrów zrobiłam i gdzie. No  i jak bardzo narażam się na niebezpieczeństwa i po co to robię. To zrobiło się nudne..
Nie jestem maszyną od przygód- jestem człowiekiem. Z tłumem przeżyć i doznań. Tych rowerowych i tych bardzo ważnych - "zwyczajnych".
Przestałam więc liczyć kilometry spędzone na siodełku, przestałam pisać o "rowerowaniu".  Chcę, by świat (ten realny)  na nowo dostrzegł we mnie normalnego człowieka.  No dobra, z tym "normalnym" to przesadziłam, ale uwierzcie mi - mój tyłek nie jest na stałe przyrośnięty do siodełka - odklejam go stamtąd dość często dla innych doznań (o których pisać tu nie będę 😜)

Coś jednak napiszę. Wkrótce.


piątek, 13 stycznia 2017

Bardzo zimna opowieść - styczeń 2017

Energicznymi ruchami rąk odgarniam hałdy sypkiego śniegu formując prostokątne wgłębienie. Powinno ono mieć ze dwa metry długości, szerokości z półtora. Nieważne zresztą jak duże - ważne by postawić namiot nieco we wgłębieniu, na stabilnej powierzchni.. Równie istotnym jest, by w tej chwili całych czas się ruszać, by nie wychłodzić rozgrzanego drogą organizmu. Tanecznym krokiem wyciągam więc z sakwy namiot, szybko go rozstawiam. Teraz powinnam pomyśleć o czymś zamiast śledzi (pod warstwą śniegu jest skuta lodem ziemia, bez szans na wbicie tu czegokolwiek). Rozglądam się kreatywnie po okolicy (śnieg powoduje, że mimo nocy dość dobrze widać zarys lasu). Wielkie świerki, poniżej śnieżna gładź - jak mam tu znaleźć choćby nawet większą gałąź, nie wspomnę o kamieniu?
Po dłuższych bezskutecznych poszukiwaniach (zanurzanie rąk w miejscach białych śniegowych wybrzuszeń) zmieniam tor myślenia- olać śledzie, nie zdmuchnie namiotu ze mną w środku - nie bez powodu przytyłam ostatnio. Przykrywam kołnierz śnieżny grubą warstwą puchu - to żeby nie wiało do środka chłodem. Będzie dobrze!

Prawidłowo "zakopany" namiot. Ciepło aż bije z jego wnętrza...
Oczywiście gdzieś tam z tyłu głowy jest myśl, że chyba generalnie z tym samotnym, mocno zimowym biwakiem na górskich bezdrożach to przeginam (nie jestem zaprawionym w mrozach himalaistą a zwykłą, starzejącą się babą co siaty ze sklepu nosi) ale staram się nie dopuszczać tych myśli do mojego Centrum Dowodzenia - teraz jestem Twardym Pogromcą Zimy!
Warstwa folii ratunkowej (izoluje od zimnego podłoża), karimata, znów folia. Ok, można wrzucać śpiwory (dwie sztuki) i sakwy do namiotu. No i na koniec siebie umieścić w tej kostnicy.
Spoglądam na termometr - minus dziewięć. W sumie jak na pierwszą noc w tej podróży to chyba nie tak źle (zapowiadają do -20) Najtrudniejsze jednak przede mną - trzeba się trochę rozebrać (kurtka, spodnie narciarskie, mokre skarpety i buty)i wejść do absolutnie lodowatego śpiwora. Ratunku, jak zimno! Zaszywam się w tym mroźnym wnętrzu razem z głową, pozostawiając jedynie niewielki otworek na dopływ powietrza. Jeszcze tylko pół godzinki chłodu i bardzo powoli nastaje ciepełko...

Po krótkiej przerwie we śnie na oddanie moczu (proszę Cię Wrono, nie zaczynaj tej historii od urofilnych opowieści - masz na to dużo miejsca poniżej) budzę się około ósmej. Cud się stał- jest mi naprawdę ciepło! Odwilż jakaś nastała czy co? Jednak po wyciągnięciu rąk ze śpiwora zmieniam zdanie - w namiocie jest bardzo zimno.. Szybko zakładam kurtkę i rękawiczki (czapkę mam cały czas na głowie. )
- no to może kawkę pani Wrono? - gadam sama do siebie podekscytowana faktem, że oto przetrwałam, w dodatku bez odmrożeń..
No nie, aż tak nie przytyłam- mam pod kurtką kilka warstw ubrań :)
Otwieram sakwę, wyciągam butlę gazową i palnik. Szukam wody...fuck - wodą w butelce zamarzła! Na szczęście mam w termosie wczorajszą herbatę. Zagotuję ją więc i będzie kawko-herbatka. A i przy okazji robienia wrzątku włożę weń tę zmrożoną butelkę z wodą, by odtajała.
Czajnik nastawiony, czas więc może na jakieś mycie, a raczej przecierki. Nic z tego - mokre chusteczki również zamieniły się w lodowy kamień, zamarzły mi też skarpety (spoko - mam suche na zmianę) i przemoczone na śniegu buty (morduję się z 15 minut by włożyć w nie nogi i nie połamać).
Woda się gotuje, ale w namiocie śmierdzi gazem a płomień jakoś dziwnie skacze. Postanawiam więc, że dla bezpieczeństwa herbatę do termosu zrobię już na zewnątrz.
Śniadanko..Zmrożony na kość chlebek (na szczęście krojony), wędlinka też jest lodowym sorbetem i w tym stanie nie nadaje się do spożycia. Jest jednak i miłe zaskoczenie - żółty ser nie zamarza!
Sens tej podróży przychodzi do mnie tuż po wyjściu z namiotu: jestem w cudownym baśniowym wręcz lesie, gdzieś w Sudetach. Moje wczorajsze ślady pozostawione na śniegu mieszają się dziś ze świeżymi śladami zajęcy. Zimno i wielka cisza przerywana delikatnym szumem wiatru. W mojej głowie również cisza. Jestem szczęśliwa!

Herbaty nie udaje mi się zrobić - gdy odpalam ponownie gaz butla wybucha sporym płomieniem niszcząc palnik. Trzeba mi więc gdzieś w drogę, do ludzi, do wrzątku.

-----------

sobota, 31 grudnia 2016

Grube balety

Foto: Piotr Leczkowski. Tancerka: Yuka Ebihara
   Historia naszej komórki rodzinnej liczy już ze 20 lat  i zmienia się w pędzie i na okrągło  - dzieci zamieniają się powoli w dorosłych, a dorośli dziecinnieją. Ale ciągle jeszcze mamy przed sobą wiele nieodkrytego..
Dziś opowiem Wam o rodzinnym odkrywaniu baletu. Niektórzy członkowie rodziny już go dobrze znają, są jednak wśród nas tacy, którzy na przedstawieniu baletowym nie byli jeszcze nigdy. Dojrzalsza część naszego zespołu stwierdziła więc,  że zanim niektórzy jego członkowie  odfruną do innych jednostek, muszą i takich przeżyć doświadczyć.

sobota, 26 listopada 2016

Albania

Shqiperia*... Tę podróż wymarzyłam sobie dwa lata temu, stojąc na wysokości  2000 m n.p. m  gdzieś na rozstaju dróg  w Czarnogórze. Jedna z dróg - ta którą jechaliśmy z rodziną - schodziła w dół, druga wędrowała ku niekończącym się przepięknym skalistym szczytom...To były właśnie szczyty albańskie,... Spojrzeliśmy wtedy z Piotrem na siebie i wiedzieliśmy, że musimy tu niebawem wrócić..

Zbliżają się moje urodziny, więc i okazja do podarowania  mi  prezentu sama się "nawinęła". Tanie bilety pojawiły w dość komfortowych niemieckich liniach lotniczych (rower w ramach bagażu- hura!), data wylotu w urodziny. No bajka!
Pakowanie odbywało się w ostatniej chwili, między pracą a robieniem zapasów żywności (dla zostających w domu dzieci). Tym razem zabieramy dziwny zestaw rzeczy: strój kąpielowy (Adriatyk o tej porze roku ma aż 18 stopni!), zimowa kurtka i rękawiczki na górskie, zimowe nocki (bywa, że w listopadzie w północnych górach Albanii leży już śnieg), namiot i po dwa śpiwory (jeden  na "lato", dwa na "zimę")
W ostatniej chwili pędzimy do księgarni po mapę i rozmówki polsko-albańskie. Rozmówek nie ma, jest za to przewodnik z  prostym słowniczkiem. Przewodniki nie są w naszym stylu, ale ze względu na "słówka" kupujemy.
Jeszcze tylko rzut oka na prognozy pogody i.....no nie!-  na północy oberwanie chmur, na południu burze...No dobra, odpuścimy sobie te góry północy,  niech będzie  górzysta część Albanii centralnej i południowej - może mniej zmokniemy.

poniedziałek, 7 listopada 2016