czwartek, 23 października 2014

Wrona na wyścigach


Mój kolega zaproponował, żebyśmy pojechali na "Harpagana" - zawody w jeździe w terenie na orientację. Chyba nie lubię się ścigać (choć prawdę mówiąc nigdy nie próbowałam), ale wyobrażam sobie, ze wesoła jazda z kompanem po lesie w poszukiwaniu jakiś punktów może być fajna. W 12 godzin mamy odnaleźć 20 punktów. Przewidziany do pokonania dystans to około 200 kilometrów. Ja będę od tempa jazdy, Krzyś ma nawigować.

O 6 rano (gdy noc jeszcze wygrywa z dniem) rozdają nam mapy i ruszamy. Dwustu rowerzystów. Mój kompan znika mi po dwóch minutach (myślę, że od początku miał taki plan, tylko mi o tym nie powiedział) Dzwonię, nie odbiera. Zostaję więc sama...Staję, biorę latarkę. Jakieś czerwone kółeczka na mapie. Mapie to dużo powiedziane. Na jakiś kreskach, kropkach i przecinkach. Co robić? Nie mam kompasu, licznika, nawet okularów żeby obejrzeć detale tej mapy...no dupa. Wracać? Bez sensu. Ale ja przecież błądzę nawet jak jadę z GPS -em ! To taki wesoły defekt genetyczny...

Morskie opowieści...




To spontaniczna podróż. Korzystając z okazji, że zostałam wyciągnięta na zawody pod Kościerzynę postanawiam kilka następnych dni spędzić nad morzem.  Inaczej niż zwykle - bez przygód i setek kilometrów na rowerze. To ma być spokojna podróż w całkowite wyciszenie...
Tak więc po skończonych wyścigach pakuję na rower sakwy (o rany, jestem coraz bardziej "wygodnicka" - ze 25 - 30 kilo się tego uzbierało!)  i ruszam czym prędzej w podróż na puste plaże - Słowiński Park Narodowy to moje ulubione odludzie.
Widok morza zawsze mnie rozczula. Tak jest i tym razem. Słońce, kompletnie pusta plaża (którą rozdziewiczam śladami opon na piachu), fale i monotonny szum. Siadam i płaczę ze wzruszenia - dziś to wszystko jest moje!
Robię zapasy jedzenia i w drogę. Na zachód. Plażą, po piachu. Warunki idealne. Ubity piach niesie niczym autostrada. No może z tą autostradą to przesadziłam, ale jest szeroko i jedzie się z niewielkim tylko wysiłkiem.